poniedziałek, 14 maja 2012

Krystyna Konecka: Koreański koń Czhollima - część pierwsza


Krystyna Konecka

Koreański koń Czhollima – Zamiast wstępu

(Krystyna Konecka, „Koreański koń Czhollima”, Krajowa Agencja Wydawnicza, Białystok 1989, str. 7-11)

Krystyna Konecka - pisarka i poetka


Chłodny październikowy świt zwabił mnie do okna. Przed tygodniem zdjęto moskitiery, co ozna­cza, że o tej porze roku można wpuszczać do pokoju świeże powietrze bez obawy o inwazję owadów. Stoję tak od godziny, obserwując po raz któryś z rzędu budzący się Phenian (Pyongyang), co zna­czy morska równina. Od 1972 roku Phenian jest konstytucyjną stolicą KRL-D (przedtem był nią Seul). Mój ostatni poranek w Korei. Jest szósta. W odległej o dziewięć tysięcy kilometrów Polsce zegary wybiły godzinę dwudziestą drugą.

Półwysep Koreański. Na wielkiej mapie świata drobny przecinek zamykający ląd azjatycki, za którym już tylko rozsypana interpunkcja wyspiar­skiej Japonii i Pacyfik. Korea Północna, pełniej - Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna (Dzoson Mindzudzuyi Inmin Konghwaguk). Po­wierzchnia — 120,5 tys. km2, ludność — ponad 18 milionów. Pięć tysięcy lat wspólnej z Południem historii. Wiek XX rozgraniczył naród i ziemię.

Z wysokości samolotu, który z głębokiej nocy gdzieś nad Chinami przeniósł mnie w ciągu kilku­nastu minut w środek dnia poprzedzony nagłym wschodem rubinowego słońca, górzysta, zachmu­rzona przestrzeń jest prawie nieczytelna. Bardziej obiecujący był list z Komitetu Współpracy Kul­turalnej z Zagranicą KRL-D: zapraszamy, czekamy na propozycje programu pobytu. Mój program zaś to zobaczyć, poznać, napisać...

Pierwsze promienie słoneczne wypłoszyły z fa­sad i dachów budynków wielobarwne neony. Na skrzyżowaniu ulic Synri i Podynamu samotny mili­cjant w błękitnym mundurze spaceruje w oczekiwaniu na wzmożony strumień ciężarówek, mercede­sów, volvo, toyot i mitsubishi. Tymczasem swoje czynności porządkowe kończą schludnie ubrane kobiety w niebieskich chusteczkach z daszkami. Za jakiś czas pojawią się tu znowu na trzykołowych rowerowych wózkach. Pod oknami grupa mężczyzn i kobiet —pracowników hotelu, zamiata chodnik z opadłych liści. Nigdzie przedtem nie widziałam takiej dbałości o czystość, jak właśnie w Korei.               

Z bocznej ulicy, z podziemnego przejścia, od strony rzeki Tedong (rzeka to po koreańsku: gang) idą spiesznie mężczyźni w garniturach, kobiety (niozy) z drepcącymi obok barwnie ubranymi dziećmi lub z niemowlętami przytulonymi do matczynych pleców. Do szkoły, do przedszkola, do żłobka, do pracy. Z każdą minutą jest ich więcej. W obie strony mkną zatłoczone autobusy i trolejbusy. Kilka dni temu przesiadywał tu — na placu, na chodnikach i ulicy— wielotysięczny tłum odświętnie ubranych mieszkańców stolicy, oczekujący na przyjazd Ericha Honeckera, Stąd wszyscy przeszli ha trasę przejazdu gościa, tę samą, którą we wrześniu przemierzał Wojciech Jaruzelski. Witali go tak samo: spontanicznie, gorąco, z pieśnią, tańcem i kwiatami.

Po drugiej stronie ulicy nieodmiennie przyciąga wzrok zwarta bryła Teatru Wielkiego, którego ściany zdobią charakterystyczne dla tutejszej architektury wielometrowe, barwne mozaiki ilustrujące sceny z walki i życia ludu koreańskiego. Jak lekko nad tą budowlą unosi się skrzydlata kombinacja dwu- i czterospadowych dachów w stylu hapkak z rogami miękko wygiętymi ku niebu. Jest ich w Phenianie wiele: na starych zrekonstruowanych wrotach, pamięta­jących twierdzę z epoki państwa Kogurio, na zabytkowych pawilo­nach i altanach. Zdobią bogactwem kształtów i błękitem ceramicz­nych dachówek Ludowy Pałac Kultury i monumentalny Ludowy Pałac Nauki oraz wspaniały obiekt Wystawy Międzynarodowej Przyjaźni w górach Miohiang. Otulają parterowe domki chłopskie w Cangsuwonie i świątynię o czerwonych ścianach, strzegącą spoko­ju grobowca króla Tongmionga sprzed półtora tysiąca lat.

A pomiędzy tym wszystkim i ponad to wszystko urbanistyczny rozmach dwudziestego wieku — wysokościowce przy stołecznej ulicy Czhangwan z górującym nad miastem czterdziestopięciopiętrowym hotelem „Korio”, wyłożonym milionami połyskliwych ceramicznych płytek w kolorze czekolady; monumentalny Łuk Tryumfalny, w któ­rego wygięciu od strony ulicy Kesong rysuje się dwudziestometrowy posąg Kim Ir Sena, wzniesiony przed Muzeum Rewolucji Koreań­skiej na wzgórzu Mansu oraz równie monumentalna rzeźba konia Czhollima, który jest symbolem koreańskiego przyspieszenia. Skrzy­dlaty koń, niosący na grzbiecie robotnika z czerwonym listem KC Partii Pracy Korei i młodą chłopkę ze snopem ryżowych kłosów, pokonuje codziennie dystans tysiąca li. Jeden li to około 400 metrów, dokładnie — 0,393 km. Według starej legendy wschodniej ogromny gryf wzniósł się niegdyś na wysokość dziewięćdziesięciu tysięcy li. Ale to legenda.
Współczesna rzeczywistość urealniła mit skrzydlatego konia. Pokazuje to każdy wznoszony w tym kraju budynek, nowy zakład pracy, każdy metr wyrwanej morzu ziemi. Manr ikildo han korymyro sidzaktwenda — „I najdalsza droga zaczyna się od jednego kroku” głosi stara maksyma. Koreańczycy wiedzą, że koń Czhollima musi pokonać jeszcze wiele tysięcy li. Oznacza to konieczność codziennej mrówczej pracy i bezwzględnego podporządkowania się programo­wym wskazówkom wielkiego wodza prezydenta Kim Ir Sena oraz jego syna, Kim Dzong Ha, sukcesora wszelkich rewolucyjnych koncepcji, zwłaszcza idei dżucze— idei samodzielności.

To, co dla Europejczyka wydaje się nie do przyjęcia, w Korei stanowi powszechnie uznane normy społeczne. Zasada życia kolek­tywnego wynika z głęboko zakorzenionego w świadomości daleko­wschodnich społeczeństw (m.in. również w Chinach i Japonii) systemu myślenia zbiorowego i idei przywództwa, co jest wynikiem wielowiekowego oddziaływania konfucjanizmu. Koreański sposób realizacji ustroju socjalistycznego, polegający na permanentnym (od przedszkola po emeryturę) doskonaleniu ideowym wszystkich oby­wateli okazał się całkowicie realny, dzięki zakodowanej z pokolenia na pokolenie mentalności grupowej i poczuciu odpowiedzialności wobec kolektywu. Dlatego też bez żadnych trudności można tam porwać do czynu tysiące ludzi, którzy traktują wszelką agitację jako coś zupełnie naturalnego, a zjawisko lekceważenia pracy po prostu nie istnieje. Stąd w KRL-D zaakceptowano powszechnie podział doby na trzy równe części: osiem godzin pracy lub nauki, osiem godzin zajęć społecznie użytecznych i szkoleń politycznych, osiem wypoczynku.

Miasto za oknem pulsuje swoim codziennym, przyspieszonym rytmem. Za kilka godzin mój przewodnik Pak Won Sen i tłumacz Kim Kwan Ho (Kim, Pak i Li to najpopularniejsze w Korei nazwiska) przewiozą na lotnisko moje skromne bagaże — podarowa­ne mi kolorowe albumy, ręcznie wyszywany na jedwabiu obraz, wachlarz, pałeczki dzetgarak do jedzenia, porcelanowe czarki, skoru­pę włochatego kraba, owoce drzewa hebanowego, kamień z Morza Żółtego. Ale najcenniejszy bagaż to bogactwo wrażeń i wspomnień, które — jak pejzaż wyszywany setką kolorowych jedwabnych nici tworzą w pamięci księgę zachęcającą do czytania wciąż na nowo.

Pospiesznie przeglądam gęsto zapisane notesy, zanim po raz ostatni wyjdę na pheniańską ulicę. Co w reporterskich relacjach potraktować jako sprawy najwyższej wagi, a co jako drugorzędne? Konglomerat wrażeń i wniosków. Za oknem co chwila rozlegają się klaksony samochodów. Mój kierowca, wirtouz koreańskich dróg, z niewiarygodną szybkością lawirował w czasie podróży pomiędzy kolumnami ciężarówek, dywanami suszonej wprost na szosie kuku­rydzy, dwukołowymi arbami dalgudi zaprzężonymi w woły. Za­trzymywał się zawsze, kiedy chciałam utrwalić na kliszy fragment ryżowiska, ludzi ładujących snopy na przyczepę czy „ulatującą” w niebo altanę z podwiniętym dachem, zbudowaną na szczycie góry.
Widziałam sady owocowe w miejscowości Kwa Il nad brzegiem Morza Żółtego i ekipę, która w górach kręciła sceny do kos­tiumowego filmu z epoki Kogurio. Spenetrowałam muzea historycz­ne, rewolucyjne, galerie sztuki i instytut haftu artystycznego. Asys­towałam przy operacji w przypominającej pałac klinice położniczej i ważyłam w dłoni garście tradycyjnych koreańskich leków w aptece innego szpitala. Pociągiem i samochodem przejechałam tysiące kilometrów. Przez wiele nocnych godzin prowadziłam długie roz­mowy z obcokrajowcami i Polakami, którzy pełnili w Korei od­powiedzialne misje.

Co zatem będzie ważniejsze? Uniwersytet im. Kim Ir Sena czy tygodniowy żłobek z podgrzewaną podłogą; rozmowa z głośnymi aktorami w wytwórni filmowej czy wzniesiona w ciągu roku wytwór­nia cegły silikatowej wraz z osiedlem mieszkaniowym i całą infra­strukturą pod Sinyidzu przy granicy chińskiej; plantacja korzenia imam (po chińsku żeń-szeń) pod Kesongiem czy hodowla hurmy — pięknie owocujących drzew hebanowych; wystawa przyjaźni w górach czy pięciometrowej wysokości mur z żelazobetonu, który oddzielił dwie części Korei w poprzek półwyspu na długości 250 kilometrów.

Więc co jest ważniejsze? Wielkie pokazy sprawności i zręczności  i dzieci czy ich tradycyjne czogori z rękawami w kolorze tęczy; sławna potrawa kuksu w restauracji „Czhonniu” nad rzeką Pothong czy talerz sojowych kiełków przyrządzonych przez uroczą Li Jon Ok w jej przytulnym mieszkaniu na dwudziestym piętrze; fabryka samo­chodów ciężarowych wewnątrz góry w pobliżu Tokczhon czy zbiorniki irygacyjne w Rihien-ri podnoszące wodę o 18, a następnie jeszcze o 13 metrów. Korea Północna to góry. Tu ziemia eks­ploatowana jest do maksimum. Zaledwie 15 procent gruntów nadaje się pod uprawy, więc i grobelki między poletkami ryżu obsadzone są soją, a kukurydza wstępuje na coraz wyższe stopnie wyrąbane w zboczach wzgórz.

Na frontonie Pałacu Młodzieży widnieje hasło: „Nie zazdrościć światu”. Koreańczycy chyba nie zazdroszczą. Tak myślę. — Mamy ryż — mówią. — Mamy pracę, nikt nie musi żebrać. Pracujemy pod i mądrym kierownictwem wielkiego wodza Kim Ir Sena i drogiego przywódcy Kim Dzong Ila. Teraz najważniejszą sprawą jest do­prowadzenie do pokojowego zjednoczenia Korei. Wiele rodzin nie wie o sobie nic od czterdziestu lat. A dobrobyt? Cóż, przyjdzie pora i na to.

Trzeba chcieć zrozumieć mentalność tych ludzi, ciężko, ofiarnie pracujących, zmęczonych i pogodnych. Przynajmniej próbować zrozumieć. Ja próbowałam patrzeć na Koreę oczyma Koreańczyków.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz