poniedziałek, 21 maja 2012

Krystyna Konecka: Koreański koń Czhollima - część trzecia


Krystyna Konecka
Ryżowiska nad Teodong-Gang

(Krystyna Konecka, „Koreański koń Czhollima”, Krajowa Agencja Wydawnicza, Białystok 1989, str. 35-54)

Pole ryżowe w KRLD.


Tak się składa, że trasa kilku moich wojaży wiedzie wzdłuż nurtu Tedong-gang. Mieszkam na jej prawym brzegu. Spośród czterech rzek prze­pływających przez Phenian, ta jest największa. Pothong, niegdyś „rzeka łez” — dziś „rzeka szczęś­cia”, łączy się z falami Tedongu na dalekim, zachodnim przemieściu stolicy za mostem Czhun-song, przecinającym wysepkę Suk pośrodku rzeki. Jak liany od palmowego pnia, tak od brzegów Tedong-gang wiją się rzeczki Habdzan i Mudzin.

Tedong biorący swój początek w wysokich skalach gór Ranrim, rozlewając się coraz niżej krętym korytem ku Morzu Żółtemu, poddał się woli człowieka: na odcinku od Sunczhonu w górnym biegu aż do Phenianu trzykrotnie przeciery rzekę zapory ze śluzami; czwarta, Zachodniomorska, zamknęła ujście Tedongu do morza na szerokości ośmiu kilometrów; piątą, Hadańską, budują żoł­nierze sprawdzeni już na wszystkich poprzednich. Wszechstronne wykorzystanie rzeki służy korzyst­nemu przekształcaniu przyrody, a więc rozwojowi transportu wodnego, nawadnianiu wielohektarowej powierzchni gruntów uprawnych oraz zapew­nieniu dostaw wody i energii elektrycznej dla prze­mysłu. Mnie obiecano pokazać zaporę i elektrownię jeszcze wyżej, w pobliżu miasta Tokczhon.

Dwudniowy relaks w górach Miohiang zakoń­czył się zamglonym porankiem i koniecznością wyruszenia w drogę powrotną do stolicy, gdzie dotarliśmy dopiero pod wieczór. Mijany pejzaż oglądałam jak przez zaparowaną szybę: ryżowe snopy odbijające się w zamierającym jesienią lustrze wilgoci, faliste schody do wspinania się kukurydzy po górskich zboczach. Samochód lawirował pomię­dzy ciężarówkami o karoseriach przypominających mi dzieciństwo i przyczepami ciągników wypełnionymi snopami, workami i ludźmi. Jakimś cudem nie zahaczał o obojętne, rude woły zaprzężone do dwukółek dalgudi. Oznakowanie trasy na Tokczhon, podobnie jak i na innych szosach w Korei, nie jest widocznie zbyt precyzyjne, bo moi przyjaciele, jadący tędy także po raz pierwszy, kilkakrotnie rozpytywali o drogę. Mamy za sobą czterokilometrowy górski tunel.
Kanion Tedongu otworzył się przed nami nagle. Z jednej strony zbocza gór porastające wszystkimi barwami jesieni, z drugiej — do­my przedmieścia staczające się niemal ku dolinie rzeki, której właściwie nie ma. Przez szerokie koryto z wybrzuszonymi, kamienis­tymi wysepkami dna woda przecieka płasko i leniwie na południowy zachód. Na zaporę wjeżdżamy mijając stojącego na warcie żołnierza. Przy szlabanie karnie skupia się czerwono-granatowy dwuszereg młodzieży szkolnej. Korzystając z przywileju zagranicznego gościa, zobaczę wszystko przed dzieciakami. A nawet znacznie więcej.

Od wartownika do wjazdu w tunel przejeżdżamy 1200 metrów, całą długość zapory. Poniżej balustrady rozlewa się sztuczne jezioro Komsong. Wychylam się po przeciwległej stronie: siedemdziesiąt metrów w dół strużki wody pełzną po betonowej ścianie. Uwięzione masy wody czekają w zbiorniku. Samochód zawraca. Przed nami nisko zawieszony nad płytkim nurtem most, droga po drugiej stronie pod górę i wjazd w biały, oświetlony wylot tunelu wprost do środka elektrowni. Elektrownia w środku góry.

Główny inżynier Dzan Bon Siok zaprasza mnie do salki posie­dzeń, oświetlonej lampami. Rzecz jasna, nigdzie tu nie dociera światło dzienne. Na początek wysłuchuję informacji o inicjatorze budowy elektrowni — wielkim wodzu, który osobiście przed rokiem spotkał się tutaj z robotnikami. Na białym obrusie z płótna pojawia się herbata i woda sodowa. Inżynier mówi o roli swojego zakładu:

— Elektrownia spełnia trzy główne zadania. Po pierwsze chroni Phenian przed zalaniem w okresie opadów deszczu. W jeziorze Komsong możemy zatrzymać półtora miliarda metrów sześciennych wody. Drugą naszą powinnością jest zapewnienie wody ośrodkom przemysłowym i wsiom na niżej położonych terenach. Jako trzecie zadanie — wytwarzamy energię elektryczną. W jeziorze zatrzymuje­my maksimum wody, a jej nadmiar służy produkcji prądu. Cztery generatory o mocy pięćdziesięciu tysięcy megawatów każdy i dwa transformatory po dziesięć tysięcy kilowatów produkują energię elektryczną, wystarczającą na pokrycie potrzeb powiatów Pukczhan i Kamge oraz okolic. Wytwarzamy energię zgodnie z dyrektywami systemu centralnego.

Niezwykłe. Znajdujemy się 203 metry nad poziomem morza i jednocześnie pod ziemią. Inżynier Dzan zdziwiony, że do jego królestwa zawitała kobieta-cudzoziemka, oprowadza mnie po ob­szernych halach udzielając jednocześnie odpowiedzi na wszystkie pytania. Oglądam z kilku poziomów potężne turbogeneratory oto­czone „piętrami” podłóg. Dwa wyprodukowano w Korei, dwa przywieźli Austriacy, pod których nadzorem montowali je sami Koreańczycy. Jeden generator jest obecnie w remoncie. Po raz pierwszy w życiu widzę gigantyczne transformatory pod ziemią. Być może na otwartym terenie nie robiłyby takiego wrażenia. Stąd energia przekazywana jest trzysta metrów wyżej. Zaglądamy do pomieszczenia sterowniczego. Na tablicy rozdzielczej schematy dzia­łania poszczególnych urządzeń i pulpit sterowniczy z kolorowymi klawiszami. Ciepło, sucho. Inżynier mówi, że zapora sięga tysiąc metrów w głąb góry. Takie „zbrojenie” było konieczne, ponieważ wapienna skała jest przepuszczalna i na świecie bardzo rzadko drąży się w wapieniu podobne elektrownie. Za to teraz nie przecieka do wnętrza ani kropla wody.
Jeszcze kilka danych o załodze. Spośród 400 pracowników 60 jest zatrudnionych bezpośrednio przy eksploatacji generatorów. Część z nich to studenci i absolwenci pełnej szkoły średniej oraz technikum. Pozostali ukończyli odpowiednią szkołę zawodową. W eksploatacji pracuje 5 inżynierów, a w działach technicznym i kierowania produkcją — 10. Większość załogi to ludzie młodzi, średnia wieku około 30 lat. Trzydzieści procent to kobiety, ale one zajmują się głównie „naciskaniem guzików”.

Teraz dane o zaporze: 70 metrów wysokości, lustro wody w jeziorze normalnie 50 metrów, maksymalnie — 67. Jeszcze wyżej, nad Tokczhonem, będzie zbudowana elektrownia Jonhunska, a za­pora zatrzyma tam wodę w zbiorniku wysokim na 120 metrów. Wtedy już na pewno nie zabraknie jej dla całego przemysłu wzdłuż Tedong-gang. Powietrze pod ziemią napędzane przez system wen­tylacyjny jest normalne, a mimo to pragnę jak najszybciej wyjść na słońce. Nawet przymglone.
Zwiedzając Koreę trudno oprzeć się refleksji. Piętnaście procent powierzchni nadaje się pod uprawy, biorąc pod uwagę także płaskowyże. Wykorzystany jest każdy skrawek gruntów ornych, nawet poldery, czyli ziemie, które udało się wydrzeć morzu z grubą warstwą lessów i odsolić. Korea osiągnęła samowystarczalność żywnościową. W ciągu czternastu lat kraj został uprzemysłowiony. Człowiek, któremu na przeszkodzie w jego zamierzeniach stoją góry, drąży je i podobnie jak w przypadku rzek wykorzystuje do swoich celów.

W sierpniu 1985 roku z okazji czterdziestolecia wyzwolenia Korei zostały opublikowane dane ekonomiczne ostatniego roku drugiej siedmiolatki, który przypadł na rok 1984. W porównaniu z rokiem 1946 (z którego danych brak) produkcja przemysłowa wzrosła 431 razy, środki produkcji — 486 razy, natomiast globalna produkcja przemysłu maszynowego — 1536 razy, a stali - 1310 razy, co wygląda dość malowniczo. Roczny przyrost produkcji przemysłowej w tym okresie wynosił 17,3 procenta. Należy jednak wziąć pod uwagę zniszczenia jakie spowodowali opuszczający Koreę okupanci japońs­cy oraz następstwa wojny wywołanej przez Amerykanów w połowie XX wieku.
Japończycy zostawili w spadku Koreańczykom wystygłe piece, zatopione kopalnie węgla i rud oraz puste sejfy, 10 sierpnia 1946 roku Kim Ir Sen opublikował „Prawo o nacjonalizacji przemysłu, trans­portu, środków łączności, banków i innych instytucji”, zgodnie z którym wszystko przeszło w ręce narodu koreańskiego jako jedynego, prawowitego gospodarza. W końcu 1947 roku rozpoczęto budowę 822 przedsiębiorstw przemysłowych, w tym — fabryki metalurgicznej Hwanhe i stalowni w Kansonie. Wszystko jednak legło w gruzach podczas kolejnej wojny. Znowu zaczynano od podstaw.

Pak Won Sen tłumaczył mi to pewnego dnia: — Gdyby te wszystkie przemiany dokonały się w tak krótkim okresie w kraju kapitalistycznym, uznano by to za cud nad cudami. Ale kapitaliści bogacili się grabiąc inne narody, a my doganiamy ich gospodarując samodzielnie. Rozwinięte kraje kapitalistyczne mają nędzarzy i bez­domnych, a u nas nikt nie zaznaje głodu i każdy ma dach nad głową.

Radca Komitetu Współpracy Kulturalnej z Zagranicą — Ryu Hae Jong wprowadził mnie w zasady gospodarki koreańskiej po wojnie: — Podnieśliśmy się z ruin i od tamtego czasu nasz naród aktywnie uczestniczy w rewolucyjnych przemianach. Kiedyś wy­twarzaliśmy tylko prymitywne narzędzia rolnicze, obecnie produku­jemy wyposażenia całych fabryk, kompletne urządzenia dla elektro­wni, przemysłu chemicznego itp. Podobnie jest w przemyśle lekkim. Teraz realizujemy perspektywiczne zadania budownictwa socjalis­tycznego w dziesięciu punktach, nakreślone przez VI Zjazd Partii Pracy Korei w październiku 1980 roku. Do końca lat osiemdziesią­tych powinniśmy produkować 100 mld kilowatów energii elektrycz­nej, 120 min ton węgla, 15 min ton stali i 1,5 min ton metali kolorowych, 20 min ton cementu, 7 min ton nawozów sztucznych, 1,5 mld metrów tkanin. (Przed wojną na jednego mieszkańca przypadało 14 centymetrów materiału; docelowa produkcja 1,5 mld metrów ozna­cza 83 metry tkanin rocznie na jednego obywatela.) Planuje się także osiągnięcie 5 min ton połowów morskich, 15 min ton zbóż oraz zagospodarowanie 300 tys. hektarów zasolonych gruntów wydartych morzu.
Realizację tych monumentalnych (jak wszystko w Korei) zadań mają zagwarantować kolejne powstające obecnie elektrownie ciepl­ne, a zwłaszcza wodne, bogate złoża węgla w Andzu, rozwijające się kombinaty metalurgiczne i wielkie fabryki cementu. Wysoką jakość tkanin powinien zapewnić sinczhoński kombinat winalonowy. Oj­cem włókna winalonowego, które otrzymuje się z antracytu i wapie­nia jest naukowiec Li Syn Gi.

Kiedy pod koniec pobytu w Korei przyjął mnie Li Ryon Sik — wiceprzewodniczący Komitetu Współpracy Kulturalnej z Za­granicą, usłyszałam m.in., że budownictwo socjalistyczne w Korei rozwija się przy pomocy innych krajów socjalistycznych. — W czasie wojny i po niej — powiedział pan Li — Polska okazała nam wielką pomoc materialną i moralną. Nasz naród wierzy, że stosunek Polski do nas nie uległ zmianie. Wierzymy też, że przy waszej pomocy i innych krajów socjalistycznych Korea będzie rozwijała się zgodnie z ideami dżucze, ideami samodzielności.

Na VI Zjeździe Partii Pracy Korei w 1980 roku wytyczono perspektywy społeczno-ekonomicznego rozwoju KRL-D, co ozna­cza, że na bazie idei dżucze dokonują się przeobrażenia całego społeczeństwa zgodnie z linią trzech rewolucji: ideologicznej, tech­nicznej i kulturalnej. Podstawowy kierunek działań wiąże się z przy­spieszeniem postępu naukowo-technicznego w gospodarce, rozsze­rzeniem eksportu oraz podnoszeniem poziomu życia społeczeństwa.
Wszystko to dzieje się na zasadzie samodzielności i rozwijania gospodarki o własnych siłach. Ale samodzielna wanie oznacza— jak głosi Kim Dzong Il – „budowania gospodarki przy zamkniętych drzwiach. Samodzielna ekonomika odrzuca ekonomiczne panowanie i ujarzmianie jednych państw przez inne kraje. Jednakże nie lekceważy ona międzynarodowej współpracy ekonomicznej. W szczególności ścisła współpraca ekonomiczna i techniczna krajów socjalistycznych i krajów rozwijających się odgrywa ważną rolę w zapewnieniu im samodzielności ekonomicznej i umocnieniu ekonomiki narodowej”.

Koreański marsz ku przyszłości odbywa się samowystarczalnie i zespołowo ze szturmówkami, potem zalewającym oczy i dziarską pieśnią na ustach.

Po ulicach miast przemykają szwedzkie volva, japońskie toyoty i nissany. W szpitalach sporo japońskiej aparatury medycznej, również część japońskich maszyn wytwarza ołówki z syntetycznej żywicy. Wiele jest też japońskich telewizorów kolorowych. Oczywi­ście, pochodzą one z importu.
Z Polski i innych krajów socjalistycznych importowana jest myśl techniczna i maszyny, W wonsańskim Kombinacie Taboru Kolejo­wego wprawdzie nie byłam, ale pożyczam od Zbigniewa Suchara z „Perspektyw” informację o dotychczas stojących tam urządzeniach — obrabiarce z „Rafametu”, tokarce z Pruszkowa i sprężarce z Chrzanowskiej Fabryki Lokomotyw. To, naturalnie, starocie. Jednym z najświeższych przykładów polsko-koreańskich więzi prze­mysłowych na wielką skalę jest chyba budowa zakładów silikatowych.

W hotelu „Pyongyang” mieszka od wielu miesięcy, a w Korei w ogóle od blisko dwóch lat, inżynier Henryk Rybak z Warszawy. Wieczorne rozmowy z — bądź co bądź — obeznanym z tym krajem Polakiem przeciągały się do późnych godzin nocnych przy koniaku, kawie i osobiście przez gospodarza przyrządzanych krewetkach.

Pierwsze zakłady silikatowe w Korei powstały na mocy kontraktu zawartego pomiędzy centralami handlu zagranicznego: koreańskiej „Daesong” i polskiej „Polimex-Cekop”. Wytwórnie betonu komór­kowego pochodzą ze ZREMB-u w Solcu Kujawskim, automatyczne prasy silikatowe ze ZREMB-u „Makrum” w Bydgoszczy, aparaturę elektroniczną do sterowania prasami wyprodukował tamtejszy „Famor”. Inżynier Rybak, nadzorujący montaż urządzeń w trzeciej już fabryce, reprezentuje generalnego ich dostawcę — warszawski „Fabex”-ZREMB (Przedsiębiorstwo Dostaw Eksportowych Wytwórni Materiałów Budowlanych).

W lipcu 1985 roku fachowcy z Polski przyjechali do Phi Hien nad granicą chińską (prowincja Północny Phenian). We wrześniu roz­poczęli prace w Hamhyngu — centrum administracyjnym prowincji Południowy Hamgen nad Morzem Japońskim. Tutaj kierownikiem grupy był inżynier Tadeusz Buczkowski (nadzorujący niegdyś razem z inżynierem Rybakiem budowę „silikatów” w Hanoi w Wietnamie). Urządzenia sterujące montował inżynier elektronik Marek Czyżewski przy pomocy inżynier Ewy Krajczewskiej, inżyniera Krzysztofa Olszewskiego z „Famoru” i elektryka Pawła Miszewskiego z „Mak­rum”. Te nazwiska zapamiętają fachowcy koreańscy. Wrażenie najważniejsze inżyniera Rybaka to zdziwienie zdumiewającym tem­pem budowy tych dwóch zakładów.

— W Phi Hien weszliśmy na błotnisty teren - wspominał - i w ciągu jednego roku budowa siedmioprasowego zakładu, jakiego dotąd nie ma w Europie, została zakończona. Do Polaków należał nadzór techniczny i pomoc w rozruchu technologicznym. Całość montowali i budowali Koreańczycy. Równocześnie wzniesio­no trzystumieszkaniowe osiedle dla załogi w kilkupiętrowych blo­kach: 180 mieszkań trzypokojowych i 120 dwupokojowych. W tym
samym czasie powstało zaplecze: sklepy, punkty rozdziału ryżu, przedszkole, żłobek, restauracja i hotel. Z wielką troską zajmował się wszystkim od strony architektonicznej i estetycznej bardzo sym­patyczny Sim II Ung —jeden z sekretarzy komitetu partii prowincji Północny Phenian w Sinyidzu. Pod jego okiem posadzono od razu kilka tysięcy drzew owocowych i cedrów, opatrzonych tabliczkami z nazwiskami opiekunów poszczególnych sadzonek.

Łaźnia dla załogi to po prostu marmurowy pałac z sauną i niewielkim basenem w otoczeniu skał. Stołówka pracownicza o półokrągłym kształcie wysunięta jest nad basenem, w którym pływają ryby i działa system fontann. Na budowie zakładu i osiedla przebywało równocześnie dwa tysiące ludzi i nikt sobie nie prze­szkadzał. Wiele męskich prac wykonywały dziewczęta — co dzień w świeżo odprasowanych, czystych ubraniach roboczych. Równie czysto, wręcz przesadnie, jest wszędzie na terenie zakładów pracy i na ulicach w Korei. Nikt tutaj nie rzuci pod nogi niedopałka papierosa, w Phenianie po prostu na ulicy nie pali się.

Czy tylko praca? Otóż nie. Gospodarze z Phi Hien organizowali często polskim specjalistom wyjazdy do lasu na ognisko, gdzie konsumowano pieczone kasztany, surowe ryby, pieczone i gotowane małże, raz zaserwowano nawet bażanty. Zgodnie z koreańską tradycją, bardzo uroczyście świętowano sześćdziesiątą rocznicę urodzin pana Henryka. Tego dnia przyjechał osobiście dyrektor generalny „Daesongu”, który na cześć polskiego inżyniera wydał uroczystą kolację w hotelu. Przywiózł też prezent wykonany na polecenie Kim Dzong Ila — piękny ażurowy wazon z porcelany w stylu Korio.

Obecnie inżynier Rybak nadzoruje budowę wytwórni betonu komórkowego w Phenianie, gdzie wraz z nim pracuje trójka in­żynierów ze „ZREMB-u” w Solcu Kujawskim: mechanik Eugeniusz Orlik, elektryk Wojciech Jóźwiak i technolog Roman Szlachta.

Nie udało mi się dotrzeć do Hamhyngu. Zdarzyło się jednak, że z dyrektorem tamtejszych zakładów cegły silikatowej siedziałam przy jednym stole już w miesiąc po powrocie z Korei. Było to w mieszkaniu inżyniera Rybaka, który z okazji jubileuszu swojej macierzystej firmy przywiózł do Polski na kilka dni szóstkę koreańskich „silikatowych" fachowców. Wśród nich był także inspektor ministerstwa budownic­twa i jednocześnie aktualny tłumacz polskich inżynierów — mgr inż. elektryk Hań Hen Zu, nazywany po prostu Henio. Nie znamy się niby i znamy, pan Henio bowiem był sąsiadem z mojego hotelowego piętra, gdzie mieszkał podobnie jak inżynier Rybak, i podobnie jak każdy tłumacz wraz ze swoim podopiecznym obcokrajowcem. Polszczyzną włada biegle i z wyczuciem, co nie przychodzi mu trudno jako absolwentowi Politechniki Wrocławskiej. Poprzedni tłumacz pana Rybaka, Li Hang Sik z Phi Hien, trafił do Polski jeszcze w dzieciństwie. Przyjechał do Otwocka z grupą sierot, których rodzice zginęli od bomb amerykańskich. Z jego rodziny nie ocalał nikt. W Polsce ukończył szkołę średnią i dotąd uważa nasz kraj za swoją drugą ojczyznę.
Mój tłumacz, Kim Kwan Ho, także mieszka w hotelu, skąd po moim wyjeździe powróci do swojego pokoju w akademiku Uniwer­sytetu im. Kim Ir Sena. Po polsku mówi tylko: „dzień dobry”. Jest początkującym wykładowcą na filologii rosyjskiej w swojej uczelni, i jak na lektora, który nigdy nie był w Związku Radziec­kim, bardzo dobrze radzi sobie z konwersacją i specjalistycznymi zwrotami.

Pracujący w ministerstwie spraw zagranicznych tłumacz Czo Dze Sin, wychowany w Lwówku Śląskim, absolwent historii Uniwer­sytetu Warszawskiego, tak znakomicie opanował język swojej mło­dości, że nosi się z zamiarem opracowania pierwszego słownika koreańsko-polskiego. Pomysł zupełnie realny, zwłaszcza jeżeli ma się za sobą lekturę w oryginale całego „Pana Tadeusza”...
Jedziemy nadal wzdłuż prawego brzegu Tedong-gang do celu, który mieści się wewnątrz góry Synri. Malownicze zbocza Synri weszły przed laty do historii. Podczas prac wykopaliskowych znale­ziono tutaj żuchwę człowieka z okresu późnego paleolitu. Archeo­logiczny skarb oglądałam w Centralnym Muzeum Historycznym, gdzie wystawiona jest także głowa domniemanego „synriczyka”, wymode­lowana na podstawie kawałka kości, naukowych dociekań i wyobra­źni.

Od imienia góry przyjął też nazwę Kombinat Samochodów Synri. Dołem niespiesznie płynie Tedong, za rzeką zaczyna się przedmieście Tokczhonu. Nad wysokim brzegiem bieleją w pełnym słońcu budyn­ki administracyjne i hale montażowe fabryki. 480 metrów nad poziomem morza i 280 metrów nad ziemią wewnątrz górskich tuneli i hal powstają detale. Bezimienny (z mojej winy, bo nie zapisałam) zastępca głównego inżyniera kombinatu wyprowadza mnie przed monumentalną, elegancką tablicę, której metrykę prezentuje na początek. Dwustusiedemdziesięciotonowy kamień — to dzieło in­żynierów, którzy przy pomocy 1779 wyrytych liter wyrazili zasługi Kim Ir Sena w tworzeniu i rozwoju fabryki.

Wejście do górskich wydziałów blokuje szlaban, budka wartow­nicza i dziewczyna w wojskowym uniformie. Takich dziewcząt na ulicach stolicy widywałam setki. Wewnątrz tunelu (identycznego jak kolejowe) otwiera się żelazna brama i łoskot maszyn natychmiast uświadamia nam, gdzie jesteśmy. Tu na łącznej powierzchni 25 tysięcy metrów kwadratowych wyżłobiono w litym masywie góry (o obwodzie 4 km i przekroju w najdłuższym miejscu l,8 km) przestron­ne hale połączone tunelami, z których na zewnątrz prowadzą cztery wyjścia. Robotników jest niewielu. Inżynier tłumaczy, że wyszli na obiad. Wiem, że w Korei przerwa obiadowa to rzecz święta. Nie pomijamy jednak żadnego z wydziałów. W pierwszym produkuje się silniki do dziesięciotonowych ciężarówek „Ca-zu ho”. Wśród ob­rabiarek do korpusów silników jedna ma długość 50 metrów, a wykonali ją sami robotnicy. W jednej z hal powstają osie do kół, w innej — urządzenia do skrzyni biegów. — Dumni jesteśmy z tego — mówi inżynier — że również maszyny do produkcji wytwarzamy sami. Tylko ogumienie produkuje fabryka w Nampho.

W hali na powierzchni, gdzie po wyjściu z tunelu oślepia słońce, oglądam gotowe już podwozia do dwu i półtonowych „Sundi 58”. Te pomalowane na niebiesko karoserie znam już z autostrad i ulic. Z takich ciężarówek wymachiwały do mnie roześmiane grupy uczniów odwożonych ze stadionu po zakończeniu pokazów gimnas­tycznych. W niebieskich przewozi się także robotników spółdzielni produkcyjnych, w zielonych — wojsko. Przeszłam przez opustoszałe hale montażowe dwudziestosiedmiotonowych „Kon-sol ho" i czter-dziestotonowych „Kym-su san”. Te największe, z kołami o średnicy około dwóch metrów, oglądałam z daleka w przepastnej dolinie kopalni odkrywkowej rud w Ynriul nad Morzem Żółtym. W kom­binacie zostałam zaprowadzona do osobno wybudowanego han­garu, gdzie w równym rzędzie stoi 18 samochodów: pierwszy wyprodukowany w 1958 roku, trzytysięczny z 1961 roku, pierwszy dziesięciotonowy z 1964, podobny ze zmodernizowaną karoserią z 1982 roku, itd. Pełny przegląd produkcji i historii kombinatu.

Przy herbacie dowiaduję się, że Kim Ir Sen, który osobiście wytyczył miejsce pod budowę fabryki w czasie działań wojennych w październiku 1950 roku, był tu już trzynaście razy, a Kim Dzong II
—  pięć razy. Roczna produkcja to dziesięć tysięcy najmniejszych ciężarówek, dwa tysiące dziesięciotonowych oraz pięćset dwudziesto­siedmiotonowych i czterdziestonowych. Ta fabryka i jeszcze trzy inne pokrywają w pełni transportowe potrzeby kraju z traktorami włącz­nie. Na sześć tysięcy pracowników jest tysiąc inżynierów oraz dwa tysiące trzysta kobiet. W obrębie fabryki funkcjonuje żłobek i przed­szkole, wieczorowa wyższa szkoła techniczna, szkoła rzemieślnicza oraz szkoła dla kierowców ciężarówek do dziesięciu ton. W Tokczhonie istnieje ponadto Instytut Samochodowy.
Pytam o warunki bezpieczeństwa i higieny pracy oraz socjalne, które przecież powinny być zbliżone do średniej krajowej. — W Ko­rei człowiek jest dobrem najwyższym — informuje inżynier. — Dlatego robimy wszystko, żeby robotnicy wewnątrz góry nie odczuwali żadnych niedogodności. Na kolorowym planie kombinatu pokazuje system wentylacyjny oraz schemat rur wyprowadzających fabryczne dymy przez komin usytuowany wysoko na górskim zboczu.
Zasada: osiem godzin pracy, osiem nauki, osiem wypoczynku pozwala tu, podobnie zresztą jak i gdzie indziej, na prowadzenie tego, co określa się jako naukę w systemie samokształcenia. Wartość produkcji przypadająca na jednego pracownika wynosi 10 tysięcy wonów rocznie. To wielki, wyczerpujący wysiłek. Toteż niezależnie od dwutygodniowych urlopów spędzanych w sanatoriach lub na wczasach kombinat funduje potrzebującym dwutygodniowe wieczo­rowe sanatorium w obrębie zakładu. W tym okresie pracownik po zakończonej zmianie nie wraca do domu, lecz pozostaje w specjalnym obiekcie, gdzie nocuje, ale przede wszystkim otrzymuje wysoko­kaloryczne posiłki (np. z mięsem). Kim Kwan Ho zapewnia, że podobne sanatoria funkcjonują również w innych zakładach pracy, także na uniwersytecie.

Potężne wywrotki „Kon-sol ho”, które rodziły się wewnątrz góry Synri wyglądają z daleka na nierównym, zadymionym zboczu kopalni odkrywkowej w Ynriul jak nieco bezradne chrabąszcze. Tutejsze złoża limonitu i hematytu zapewniły odkrywce miano największej na wybrzeżu zachodnim. Przemysł wydobywczy, opiera­jący się na dobrze rozwiniętym górnictwie węglowym (antracyt, węgiel brunatny) i kopalniach rud (żelazo, magnezyt, miedź, wolf­ram, kobalt, grafit) to wielka nadzieja koreańskiej gospodarki, której szans upatruje się m.in. w coraz większym rozwoju bazy surowcowej.

W Ynriul rola kopalni nie kończy się na wydobyciu rud i przekazaniu ich drogą morską do Zjednoczenia Metalurgicznego Hwanhe. W 1974 roku rozpoczęto tu budowę taśmociągu. Na plastycznej mapie wybrzeża pobliskie wysepki łączy zdecydowana czerwona linia. To Kim Dzong II osobiście wyznaczył trasę taś­mociągu przez wyspy. Po uruchomieniu pierwszego odcinka o długo­ści 2 kilometrów, zbędne masy ziemi i żwiru z odkrywki zatapiano w morzu przy pomocy taśmociągu. Drugą część budowano już na ziemnym nasypie dochodzącym do wyspy. Kim Dzon II przysłał helikopter do transportowania ciężkiego sprzętu, miał bowiem świadomość, że jednym pociągnięciem ołówka zmusił ludzi do bardzo trudnych zadań. Przysłał też robotnikom kożuchy, czapki i buty. W pół roku taśmociąg doprowadzono do wyspy Nym Gun, a wtedy morze zostało zamknięte przez połączenie dalszych wysp. Dokonano tego odcinając od morza po kolei 3,5 tysięcy hektarów powierzchni wody, potem 800 i znowu 800.

— Taśmociąg jest twórczym pomnikiem Partii Pracy Korei mówi inżynier z odkrywki. — Kim Dzong II powiedział, że jeżeli tyle obszaru odsolimy i zagospodarujemy, to trzeba będzie zmieniać mapę zachodniego wybrzeża Korei.
Taśmociąg, który dotarł do wyspy, osiągnął długość 6100 metrów. W ciągu godziny przenosi 2,5 tysiąca ton ziemi. Przejeż­dżamy samochodem przez tamę szerokości 160 metrów. Głębo­kość morza wzdłuż niej dochodzi do 13 metrów. Z wyspy brzeg z ma­jaczącą w oddali odkrywką wydaje się bardzo daleki. W drodze po­wrotnej samochód zatrzymuje się przy zabezpieczonym, prostokąt­nym otworze, wypełnionym zielonkawą wodą: to prawdziwa głębo­kość morza. — Teraz mógłby tędy chodzić pociąg z Nampho — sły­szę w dyspozytorni. — Cała trasa to tylko szesnaście kilometrów.

Walka z morskim żywiołem tutaj sprowadza się do niewielkich wymiarów. Zwłaszcza w porównaniu z zaporą Nampho, przemianową już po otwarciu za Zachodniomorską.

Im bliżej wsi Songwan, strzegącej ujścia Tedong-gang tu właśnie wpadającej do Morza Żółtego (Zachodniego) po 450-kilometrowej podróży od źródeł, tym bardziej utrudniony dojazd. Na drodze zrytej ciężkim sprzętem, powykręcanej i wybrzuszonej narasta ruch pojaz­dów budowlanych. Wzdłuż niej piętrzą się gigantyczne sterty stalo­wych rusztowań, dzisiaj już niepotrzebnych. Zapach morza, niewido­cznego teraz spoza rudawych garbów ziemi, miesza się z kłębami pyłu i spalinami samochodowymi. Tu jeszcze wciąż trwa praca, jeszcze wiele jest do uporządkowania.

Okaleczone, pozbawione wierzchołków skaliste góry nad brze­giem. Rdzewiejące strome zbocza, do których czepiają się ostatkiem sił chłopskie domki; ziemia w powiecie Ynriul cała chyba jest przesycona bogactwem rud. Morze Żółte miga błękitem pomiędzy czerwienią ziemi i wciąż jeszcze żywą zielenią jesiennej roślinności. Teraz — szare płyty prowizorycznej drogi, którą trzeba zręcznie ominąć samochodem. Środkiem wraca od zapory długi dwuszereg uczniów. Trafiam zresztą w różnych miejscach na szkolne wycieczki. Coraz więcej ludzi czymś zajętych, przechodzących we wszystkie strony, coraz więcej żołnierzy. Wreszcie biel rozkrzyżowanych budo­wli zapory. Biel monumentalnej rzeźby: z granitowych morskich fal wynurzają się sylwetki ludzi o twardych mięśniach i rysach — po­gromcy żywiołu.

Czekamy wraz z innymi samochodami, aż obrotowy most zatrzyma się na właściwym miejscu, a fragmenty autostrady i szyn kolejowych zostaną idealnie połączone. Potem już z punktu obser­wacyjnego na wyspie Phi można spojrzeć na zamglony północny brzeg spięty ośmiokilometrową zaporą z południowym. Kolejne, rzeczywiste zwycięstwo budowniczych.
W maju 1981 roku Kim Ir Sen wyznaczył ze statku odcinek pomiędzy wyspą Phi i wejściem w Zalew Kwanriański. Na jego apel wyruszyły do pracy trzy dywizje wojska, jak zawsze niezawodnego w budownictwie. W grudniu 1983 roku budowniczowie zamknęli czterokilometrowym pierścieniem grobli obszar 550 km kwadrato­wych między wyspą a cyplem Kytsalpuri. W ciągu dwóch miesięcy potężne pompy opróżniły basen z 10 milionów ton wody. W rucho­mym, ilastym podłożu ludzie wiercili pionowe szyby, wypełniane następnie betonem. To podpory konstrukcji. Na budowę komór śluz szło codziennie 150—200 wagonów cementu.

Po dwóch latach wyrósł szkielet zapory i prowizoryczną tamę zlikwidowano. Woda wróciła na swoje miejsce. Równocześnie montowano zawory i obrotowy most na śluzach, a z przeciwległego brzegu wydłużała się tama z górskich głazów i betonowych bloków sięgająca 30 metrów wysokości — w głąb morza. Na każdy metr bieżący poszło trzy tysiące metrów sześciennych wszelkiego budulca. Zimą, ostatniego roku budowy, ludzie walczyli z mrozem, a sześć potężnych buldożerów — z krami lodowymi. Dzisiaj przejeżdżamy ośmiokilometrową zaporę w dziesięć minut, a przed odjazdem do Nampho żegnają nas w Rion Nam przypominające łuk tryumfalny dwie bliźniacze grupy rzeźb. Pod wspinającymi się wysoko, wykuty­mi w kamieniu falami morza budowniczowie zapory: żołnierze, studenci, robotnicy.

Na budowę przeznaczono mnóstwo pieniędzy i materiałów. Przelicznik 4 miliardów dolarów, 15 milionów metrów sześciennych ziemi, 2 — betonu, 16 — kamieni i głazów — zawsze wyjdzie na plus: znakomite warunki dla żeglugi statków o największej wyporności, skrócenie ośmiogodzinnej, okrężnej trasy pociągów do kilkunastu minut, możliwość rozszerzenia terenów pod bazy wypoczynkowo-rekreacyjne oraz użyźnienie stu tysięcy hektarów polderów. Na trasie do Nampho połyskują kwadratowe, wilgotne poletka. Pomię­dzy nimi na groblach — białe stożki. Z morskiej wody wydobywa się sól. Wydziera się ziemię. Ziemia to ryż.

Jedyny zakład przemysłowy, który dane mi było zobaczyć w Phenianie, to fabryka maszyn tekstylnych, gdzie nie ze względu na szeroki asortyment produkcji zaprasza się gości. Obiekty i stojące w nich maszyny nabrały charakteru „historycznych pomników rewolucji”; fabryką tą w kwietniu i maju 1962 roku kierował 21-letni Kim Dzong II, świeżo upieczony absolwent ekonomii na Uniwer­sytecie im. Kim Ir Sena. W dwudziestą drugą rocznicę dwumiesięcznego sprawowania funkcji na terenie zakładu postawiono tablicę z kolumnami rzeźbionych liter. — Żeby wiekopomne zasługi i mądre kierownictwo drogiego przywódcy przekazywać z pokolenia na pokolenie — wyjaśniła lektorka fabryki, Kim Gi Ok.
W dziale narzędziowni, jedynym, który obejrzałam, przy kilku urządzeniach stali robotnicy. Obrabiarka nr 26 jest ustawiona na wysokim marmurowanym postumencie odgrodzonym dekoracyj­nymi łańcuchami. Na jej przykładzie Kim Dzong II pokazywał jak należy posługiwać się urządzeniem. Od niej wywodzi się ruch nowo­czesności i postępu — wyjaśniono mi — więc z tej właśnie obrabiarki wszyscy biorą wzór w tej fabryce i w innych, podnosząc kwalifikacje i jakość swojej pracy. Wśród historycznych pamiątek jest także tokarka i stół roboczy na marmurowej podstawie, pokój zebrań z niziutkim stołem, detale wytoczone przez Kim Dzong Ila, jego szklanka i naczynie do wody, aparat fotograficzny, komplet narzędzi do malowania haseł propagandowych, akordeon, na którym grał rewolucyjne pieśni. Na zewnątrz — kamienna ławeczka do od­poczynku i rozmów z robotnikami oraz wysypane białym żwirem miejsce wspólnych zdjęć, plac do koszykówki, kwitnący klomb i nieczynny już kran pomysłu dyrektora. Okazję obejrzenia tylu przedmiotów kultu miałam jedyny raz w życiu...

*

Wyjątkowo zimny, dżdżysty dzień. Październik zbliża się do listopada, nic więc dziwnego, że drzewa na stokach z każdym kilometrem coraz wyższych wzgórz zaczynają tracić barwy, a w Andzu, mieście górników, deszcz rozwiewa nadzieje na poobiedni spacer. Wyruszamy samochodem coraz dalej na północ.

Z szosy, gdzie rozpanoszyła się wilgotna mgła, zbaczamy na lewo, w zupełnie nieatrakcyjną o tej porze, osłoniętą drzewami drogę. Za zakrętem — wesołe głosy, grupa roześmianych ludzi podążających w tym samym kierunku. I nagle — rozstępujące się, pokryte gęstwiną sosen i modrzewi zbocza wzgórz, a pod nami — drżący z zimna naskórek jeziora Jonphun. W pobliżu milknie rozbawiona wycieczka Koreańczyków.

Trzeba tej chwili ciszy na zachwyt nad urodą przygaszonej, a przecież w różnych tonacjach szarości odbijającej brzegi i niebo wody. Patrzę więc, moknąc w strugach ulewy, aż Won Sen osłania mnie własnym płaszczem i po raz nie wiem który zadziwiają mnie tutejsi ludzie, którzy bogactwo przyrody potrafili wprzęgnąć w swoją służbę. Nie jest to bowiem wyłącznie obiekt do podziwiania przez lirycznych wrażliwców. Jezioro Jonphun to serce jednego z czterech największych w Korei systemów nawadniających — Phennamskiego. Niegdyś równina Eltusamczholli był spękana z pragnienia, mimo że z dwóch stron omywały ją rzeki Tedong i Czhonczhon. Tu właśnie zostało wyznaczone miejsce na zbiornik irygacyjny. Dzisiaj przypo­minające parę jelenich rogów jezioro o obwodzie 10 kilometrów nawadnia pola ryżowe i grunty uprawne o łącznej powierzchni miliona hektarów. Nad brzegami stoją w gęstwinie domy wypoczyn­kowe, których pensjonariusze mogą obserwować r okien stada dzikich kaczek, ryby wyskakujące nad powierzchnię i niegroźne dla wspaniale wybujałej roślinności parostatki. Jonphun oznacza: „co­roczny bogaty urodzaj”.
Kilka dni wcześniej pojechaliśmy do Rihien-ri (ri to odpowiednik administracyjny gromady), żeby obejrzeć stację pomp, jedną z 23 tysięcy w krajowym systemie nawadniającym. Tutejszy brygadzista w asyście dwóch współpracowników, zaczął prezentację swojego gospodarstwa, podobnie jak wszyscy inni, od pokazania na planszy genezy tej inwestycji. Obejrzałam osiem potężnych pomp, każda o mocy 415 koni mechanicznych. Z pawilonu obserwacyjnego spoglądaliśmy na daleką równinę przeciętą rzeką Nam. U stóp gór nad brzegiem nurtu stoi dom. W tym miejscu zaczyna się kanał. Stąd pompy tłoczą wodę 18 metrów w górę, potem na drugi stopień — o dalsze 13 metrów. „Pultungdzong” — „ziemia, której nie można uprawiać” — tak nazywano niegdyś ten obszar, poznaczony dzisiaj szachownicą ryżowych poletek z groblami, na których wysiewa się soję i rozrzuconymi płachtami pól kapuścianych. Brygadzista z Ri­hien-ri mówi, że dzięki stacji pomp plony wzrosły dziesięciokrotnie, a warzyw jest trzydzieści dwa razy więcej. — I dlatego — podkreśla z dumą — nasi chłopi pracują i żyją szczęśliwie. Nie zazdrościmy tym, co są w mieście.

Podobne zdanie mieli moi rozmówcy ze spółdzielni produkcyjnej w Cangsuwonie. Ojej problemach i sukcesach rozmawialiśmy długo w budynku administracyjnym, gdzie przyjęła mnie przewodnicząca spółdzielni Dzen Mion E, energiczna i z wyraźnym szacunkiem traktowana przez uczestniczących w naszym spotkaniu — starszego inżyniera oraz przewodniczącego Związku Młodzieży Pracującej, Han Ir Ho. Sympatycznym przerywnikiem w lawinie pytań i od­powiedzi był poczęstunek gospodarzy, na który złożyły się pieczone w skórkach słodkie kartofle — pataty, jabłka i góra ziemnych orzeszków.

Spółdzielnia nosi imię Przyjaźni Koreańsko-Polskiej. Z tej racji kilka razy do roku bywają tu pracownicy polskiej ambasady. Pani Maria Kalisz, która ma za sobą studia w Phenianie i kolejne trzy pobyty w Korei (trwający obecnie, roczny, zamyka dziesięciolecie jej życia w tym kraju) opowiadała mi o kontaktach ze spółdzielnią.

— Byliśmy tam przy zbiorze jabłek, patatów i sadzeniu ryżu. Potem był obiad i wspólny program artystyczny. Ich — piękny, nasz — niestety, słaby. Sytuację ratował ambasador Mieczysław Dedo, który ma dobry głos i ładnie śpiewa.
W spółdzielni 1100 osób z 550 rodzin chłopskich pracuje w osiemnastu brygadach na 1200 ha ziemi. Do tego statystycznego zdania należałoby dorzucić 80 traktorów i 100 innych maszyn rolniczych. To dzięki Kim Ir Senowi — akcentują programowo moi rozmówcy — zaraz po wojnie, w listopadzie 1954 roku powstały trzy spółdzielnie, które w jedenaście lat później zostały zjednoczone. Przeprowadzono tu irygację, elektryfikację, mechanizację i chemiza­cję, czyli pełny zakres planowego rozwoju koreańskiego rolnictwa, a dzisiaj spółdzielcy starają się jak najlepiej realizować zadania wytyczone na VI Zjeździe Koreańskiej Partii Pracy. — U nas obowiązuje prawo: kto nie pracuje, ten nie je.

O systemie koreańskiej opieki socjalnej już słyszałam, ale pytam o szczegóły. Pracownica, która urodzi dziecko, otrzymuje 150 dni urlopu macierzyńskiego. Po 5 miesiącach oddaje dziecko do żłobka (w spółdzielni jest 26 żłobków i przedszkoli) i podejmuje pracę. Każ­demu członkowi kolektywu przysługują dwa tygodnie urlopu w roku. Po ukończeniu sześćdziesięciu lat przez mężczyzn i pięćdziesięciu sześciu przez kobiety przyznawana jest emerytura. Jeżeli komuś przytrafi się nieszczęście, może oczywiście otrzymać rentę. Emeryci i renciści korzystają gratis z wczasów i sanatoriów. Państwo zajmuje się każdą osobą, która została osamotniona po śmierci żywiciela. Za darmo — podobnie jak w całym kraju — jest opieka lekarska i leki, żłobki, przedszkola i szkoły oraz wiejskie mieszkania w niewielkich blokach lub w osiedlach domków jednorodzinnych. Istnieją obiekty kulturalne, szkoły wieczorowe i zaoczne oraz technika rolnicze. Młodzież ze wsi nie ucieka, bo po co.

Hań Ir Ho krótko wyjaśnia rolę organizacji młodzieżowej w spółdzielni. — Prawie połowa naszych pracowników to ludzie młodzi. Oni przecież stoją na pierwszej linii rewolucji technicznej i ideologicznej, pracują na najtrudniejszych odcinkach. Do organiza­cji młodzież może wstępować już w wieku 14 lat. Są to decyzje dobrowolne, ale wszyscy chcą działać w naszym związku.

—  Jak udaje się to osiągnąć? — pytam.
—  W każdej organizacji szkolnej uzbrajamy członków w rewolu­cyjne teorie Kim Ir Sena, żeby z pokolenia na pokolenie pracowali na wsi.

Wiem, że nie bez pokrycia jest to, co mówił Hań Ir Ho, bowiem przykłady monolitycznego wręcz zjednoczenia narodu z przywódcą miałam okazję zaobserwować niemal na każdym kroku. Wiedza o rewolucyjnej działalności Kim Ir Sena trafia w Korei także do najmłodszych: w pheniańskim przedszkolu oraz tutaj, w spółdziel­czym, widziałam cztero-pięciolatki otaczające wykonaną starannie makietę Mangende — kolebki koreańskiej rewolucji.
Z pracowitości wyrastają sukcesy spółdzielców w Cangsuwonie, w Czhonsan-ri — spółdzielni wzorcowej, leżącej na trasie z Phenianu do Nampho i w każdej innej, jak chociażby w Sok Kha koło Sinyidzu w pobliżu granicy chińskiej, daleko na północ od stolicy. Prowincja? Tak, ale jest to bez znaczenia. Przewodniczący Kim Mion Guk radzi sobie znakomicie z 673 członkami, którzy gospodarują na 417 ha ziemi oraz 56 ha sadów. Spółdzielcy uprawiają też własne działki przyzagrodowe, każda o powierzchni 30 pion (l pion to 1,8 m; po przeliczeniu daje to około l ara ziemi).

O przeszłości i dniu dzisiejszym tej spółdzielni opowiada mi w środku nocy podczas jednej z wielogodzinnych rozmów inżynier Henryk Rybak. W Sok Kha w latach wojny 1950—1953 Amerykanie zniszczyli połowę domów, a samoloty polowały nawet na pojedyncze osoby. Spółdzielnia powstała wkrótce po ogłoszeniu rozejmu, w 1954 roku, po czym w dziesięć lat później została rozbudowana jako podmiejska dzielnica willowa. Mieszkania są tu wygodne, przeważ­nie trzypokojowe, wszędzie kanalizacja, wodociągi, ogrzewanie pod podłogą. Wzniesiono dom kultury z kinem, ośrodek historyczno-rewolucyjny, budynek administracyjny, sklep, ośrodek zdrowia, który zatrudnia pięciu lekarzy. Wydajność ryżu osiąga tu 7,1 tony z ha, kukurydzy — 7,6 ton. Drobna sprawa, która też służy zwiększeniu plonów: chochoły na polach ryżowych. Kiedy szkodniki złożą tam miliony jajeczek, słomiane pułapki po prostu pali się. Albo widoczne w wielu miejscach kamienne zbiorniki na postumentach. W spokojne noce wlewa się do nich wodę, a pośrodku ustawia lampę na ropę. Chmary szkodników zwabione światłem topią się, zo­stawiając plony ludziom.

Koreańskie tempo budowlane jest już symbolem przyspieszenia w Kraju Porannej Świeżości. Reforma rolna została przeprowadzona i zakończona w ciągu 20 dni 1946 roku. W ręce ludu przeszło wówczas 981,390 czonbo (l czonbo to 0,99 ha) ziemi. Poziom gospodarowania w spółdzielniach rolnych i sadowniczych oraz poziom życia chłopów (przynajmniej tam, gdzie byłam) świadczy o żelaznej konsekwencji przetwarzania w życie „tez o socjalistycz­nych kwestiach agrarnych". Samowystarczalność żywnościowa Ko­rei jest faktem, a zgodne z ideami dżucze metody gospodarowania mają zagwarantować realizację dalekosiężnych planów, produkcji ziarna, pod koniec lat osiemdziesiątych opiewających na 15 milionów ton rocznie.

Nadzieją rolnictwa jest także sprawdzona i upowszechniana w całym kraju metoda Czhonsan-ri. Spółdzielnia ta, skupiająca około 4 tysięcy mieszkańców, leży w powiecie Kanso, 36 kilometrów na zachód od Phenianu. W lutym 1960 roku tu właśnie Kim Ir Sen osobiście przedstawił nowoczesną ideę rozwoju wsi, optymalną dla koreańskiego budownictwa socjalistycznego. Generalne założenia sprowadzają się do tego, że podwładny zawsze może liczyć na pomoc zwierzchnika, który jest doskonale zorientowany we wszystkich problemach. Przy czym duże znaczenie mają inicjatywy społeczne.
Wdrożenie metody w Czhonsan-ri przyniosło rezultaty na tyle korzystne, że po ogólnokrajowej naradzie, która odbyła się właśnie tutaj, zaczęto z niej korzystać w różnych prowincjach. Tak więc dzięki właściwej organizacji pracy niegdysiejsza zabiedzona, głodują­ca wieś przekształciła się w sprawnie funkcjonujący organizm spółdzielczy, a z sześciuset czonbo urodzajnych pól ryżowych, którym nigdy nie brakuje wody, zbiera się rocznie 6 tysięcy ton ryżu. Drugie tyle ziemi jest wykorzystywane pod inne uprawy, równie wysoko plonujące.

Spółdzielnia dorobiła się wystarczającego parku maszynowego: 100 ciągników i 13 ciężarówek, 60 kombajnów i 70 agregatów do sadzenia ryżu. Siedemset tutejszych rodzin mieszka w przytulnych, niewielkich domach, które otrzymuje się za darmo, a w zależności od potrzeb każdy może korzystać z zaplecza kulturalno-oświatowego. Dokąd będzie wyjeżdżał młody człowiek, jeżeli pod ręką ma po szkole średniej technikum mechaniczne oraz Instytut Rolny? Swoją wieś opuszczają nieliczni. Tu, czy gdzie indziej, nie istnieje problem braku rąk do pracy. Plusem dobrej spółdzielni, a takich w Korei Północnej niemało, jest znacznie wyższy niż w mieście zarobek, ułatwiający wyposażenie mieszkań we wszystko, co stanowi o nowo­czesności rozumianej po koreańsku.

Ileż jednak trzeba z siebie dać, aby jesienią zaowocował wiosenny trud. Jeszcze w zimowym chłodzie marca na przydomowych rozsadnikach wysiewa się ryż. Wrażliwe ziarno kiełkuje w mikroklimacie wytworzonym przez wysoki na l ,2 metra płotek z ryżowej maty i pod przykryciem z folii oraz maty słomianej. Z każdym dniem matę zdejmuje się na coraz dłużej, a folię podnosi coraz wyżej. Zanim miną przymrozki, sadzonki osiągną wysokość około 20 centymetrów. W tym czasie zaczyna się już zielenić na polach młoda kapusta, a kiedy po około dwóch miesiącach przychodzi pora sadzenia, kanaliki na poletkach są oczyszczone i równocześnie wszystkimi dopływa iskrząca się w słońcu woda.

W ostatnich dniach kwietnia na północnych stokach gór roz­kwitają nagle obłoki azalii, jeszcze bez liści. Wiosna. Na lustrzanych ryżowiskach ciągniki bronują podłoże. Tuż za nimi wchodzą mechaniczne agregaty do sadzenia ryżu i przez blisko dwa tygodnie na poletkach będzie najrojniej. Wszyscy bowiem, którzy potrafią utrzy­mać w rękach narzędzia, pomagają. Siedzące na maszynie trzy osoby nadzorują jej prace, która polega na wybieraniu z pęczków sadzonek po jednym źdźble i umieszczaniu ich w błocie równo co 12 cm w rzędach odległych od siebie o 15 — 20 cm. Jeżeli agregat zawiedzie, to idące za nim kobiety sadzą ręcznie brakujące źdźbło w każde przeoczone miejsce.
Po całej serii zabiegów pielęgnacyjnych — nawożeniu, pieleniu, opryskach gęstnieje zieleń nad lustrem wody. Stopniowo ryż doj­rzewa, aż przychodzi pora pierwszych zbiorów. Ciągniki z przy­czepami pełnymi snopów obracają bezustannie, nie próżnują też wspomagające maszyny rude woły, które ciągną pokornie swoje dwukołowe dalgudi niemal niewidoczne spod ryżowej sterty. Wymłócone ziarno przechowywane jest w workach z ryżowej słomy lub też w okrągłych silosach uplecionych z mat. Pewnego dnia trafi do miejskich punktów dystrybucji, żeby każdy zakupił zgodną z przydziałem ilość. Dzienna racja wynosi średnio 700 gramów. Dla dzieci mniej, dla ciężko pracujących więcej. Ryżu starcza dla wszystkich.

Z pierwszym podmuchem wiosny na zbocza wzgórz wspinają się spychacze, żeby wszędzie tam, gdzie jeszcze jest to możliwe, wyrzeźbić tarasowe poletka pod kukurydzę. Uzbrojone ryżowymi matami tarasy mocno trzymają się pochyłości, która za stroma jest na pastwisko i pozostałaby jedynie malowniczym nieużytkiem. Kukury­dza uprawiana jest też na równym terenie. Ziarno kiełkuje pojedyn­czo w foremkach z kompostu w inspektach, okrywanych podobnie jak ryż. Po osiągnięciu 15 cm sadzonki wraz z podłożem umieszcza się na polach, ku zaskoczeniu gawronów już zbyt duże, by można je było wydziobać.

Jesienią na spółdzielczych klepiskach piętrzą się sterty żółtych kolb. Wiesza się też tysiące tych kolb w przedziwny sposób na wysokich, opatrzonych chorągiewkami kilkumetrowych słupach. Ż daleka przypomina to ogromne kolby, a Polakowi kojarzy się z wysokimi sękaczami z Suwalszczyzny.

W okolicach Andzu i Tokczhonu, na północ od Phenianu, kluczyliśmy samochodem między innymi pojazdami a szerokim, żółtym dywanem kukurydzianego ziarna, rozsypanego wprost na asfalcie. Robotnicy ze spółdzielni suszyli je podmiatając i prze­rzucając łopatami.

W Korei plonuje każdy kawałek ziemi nadający się pod uprawy. Grobelki dzielące pola ryżowe i wąskie pasma ziemi pomiędzy nimi a szosą obsadzone są soją. Wzdłuż drewnianych rusztowań nad wodnymi kanalikami pną się pędy dyni. Owoce odmiany o białych kwiatach używane są po przecięciu i wydrążeniu jako naczynia na wodę. Pośród pól kapuścianych wyrasta pszenica, kaoliang, czumiza czyli proso, gorczyca, tytoń, chmiel, bób, fasola, cebula, czosnek. W wielu rejonach uprawiane są słodkie ziemniaki czyli pataty i zwykłe kartofle. W wielohektarowych szklarniach pod Phenianem osiąga się coraz wyższe plony pomidorów i ogórków. Na zmęczonych twarzach ludzi jadących wraz ze zbiorami ciężarówką widziałam autentyczną radość. W porze zbiorów każdy rodzaj transportu jest dobry, byle szybciej skończyć pracę. Widywałam kobiety, które niosły na głowach rozłożyste głowy kapusty o wydłużonych, fryzowanych liściach — może tylko na domowe kimczhi? Niektóre pochylały się pod ciężarem ryżowych snopów umieszczonych na plecach. Nawyk noszenia ciężarów w taki sposób jest tu zresztą odwieczny, podobnie jak na całym Dalekim Wschodzie.
Pewnego wieczoru obserwowałam zachód słońca nad Morzem Żółtym. Stałam pod skrzydlatym dachem pawilonu, jednego z wielu w spółdzielni sadowniczej Kwa II, której osiem tysięcy hektarów wsuwa się jak dłoń wydłużonym cyplem w głąb morza. Kiedyś rosły tu sosny. Dzisiaj ku brzegowi morza spadają długie szeregi jabłoni tyrisasjanson, honok, gukgan, brzoskwiń, wiśni, hebanowców z pięk­nymi, złocistymi owocami hurmy, zwanymi tu kam.

Tutejsze hurmy ustępują urodą i wartością smakową owocom rosnącym nad Morzem Japońskim. Najpiękniejsza odmiana kodzon hodowana jest w powiatach Anben, Thonczhon, Koson i Czhonne wzdłuż trasy prowadzącej od Wonsanu do Gór Diamentowych. Dekoracyjnymi drzewami hurmy o wydłużonych, ciemnozielonych liściach obsadzone zostały pobocza dróg, ulice, podwórka, a nawet podnóża gór. Połyskliwe, pomarańczowe owoce dochodzące do 200 gramów zbiera się w końcu października. Po zerwaniu z drzewa do złudzenia przypominają żółte pomidory. Niezwykle słodki, kleisty miąższ zachowuje jednak oryginalny, cierpki posmak, co jest zasługą dużej zawartości taniny. Garbnik ten powoduje, że poza suszeniem, sporządzaniem nalewki i octu oraz dodawaniem do potraw hurma stanowi m.in. surowiec do produkcji środka impregnującego płaszcze przeciwdeszczowe. Przed samym wyjazdem z Korei otrzymałam kilka owoców hurmy zerwanych w sadach Kwa II. Przedtem w naturze, potem na kolorowej fotografii kojarzyły mi się z nad­zwyczajnym zachodem słońca nad morzem i równie nadzwyczajnym spotkaniem w sadowniczej spółdzielni.

Spotkanie to rozpoczęło się od udokumentowania fotografiami wszystkich zasług Kim Ir Sena oraz Kim Dzong Ila dla rozwoju spółdzielni. Tak więc dzięki prezydentowi tu właśnie, a nie gdzie indziej rozkwitły w powiecie Punczhon wielkie sady; on najtrafniej wskazywał metody hodowli drzew i ich pielęgnacji oraz sposoby transportu autostradą, trakcją elektryczną i drogą morską, on też znalazł w Sunczhonie miejsce pod fabrykę przetwórstwa owoców, gdzie następnie nadzorował produkcję. Na zdjęciach Kim Ir Sen jest wśród robotników i dzieci, u rodziny spółdzielcy, w sklepie, na deszczu pod parasolem, w szpitalu, w przedszkolu. Upowszechniał w sadownictwie system brygadowy: 40 hektarów plus traktor. — Teraz nasi robotnicy — podsumowała zwiedzanie historycznego ośrodka lektorka — walczą o realizację wszystkich wytycznych i przeobrażenie rzeczywistości w komunistyczny raj.
Raj, który nieodzownie kojarzy się z pięknymi drzewami owoco­wymi, zwłaszcza jabłoniami, roztoczył się przed moimi oczami jako rozległa wielobarwna panorama w zaciemnionej sali. Tylko na chwilę słońce zabłysło na malowanym niebie, a w nim pojawiła się twarz wielkiego wodza. Tak zresztą tłumaczy się nadane mu przez naród imię Ir Sen: „księżycowe słońce” czy „słoneczny księżyc”.

Morze drzew. Posadzone w rzędy i szeregi sięgają horyzontu. Jest już po zbiorach, więc monotonnie i zielono-szaro. Podejrzewam, że gdyby nie ofiarne pilotowanie mercedesa przez zastępcę przewod­niczącego spółdzielni, wesołego Mun Men Su, zniosłoby nas bez wątpienia z wytyczonego kursu. Dojechaliśmy jednak do pawilonu na działce zwanej Jom Dzon. Zachodzące słońce zapadało właśnie za wyspę, z której niegdyś Amerykanie ostrzeliwali brzeg. Oczekująca nas dziewczyna zaczęła obierać jedno po drugim twarde, zimne jabłka. Namówiono mnie na zejście z pawilonu wprost do rozłożystej jabłoni, chyba specjalnie dla gości szczepionej tak, że obsypana była dwoma gatunkami owoców. Na skórce widać było ślady gorliwej troski o ich jakość w postaci gęstej mgły po opryskach. Przyniosłam więc zerwane osobiście jabłka i odłożyłam je na potem. Słońce zapadło za wyspę i ostry chłód wygonił nas z poszarzałych sadów do hotelu w Kwa II. W restauracji wielometrowe panneau we wszystkich jaskrawych kolorach tęczy i wiosny odkrywało bezmiar nadmorskich sadów. Raj.

Kwa II — znaczy „owoce”. Góry Son Hwa, połyskliwe jak Kymgang-san, to nic innego jak „kwiaty". Kiedy jechaliśmy zwie­dzać sady, drogi górskie „witały nas” gwałtownymi uderzeniami kamieni o podwozie, a ze zboczy gór staczały się kanciaste głazy. Działka Jom Dzon oznacza „słone pole”. Przed laty mieszkańcy wybrzeża przymierali głodem. Obecnie wydarte morzu poldery żywią ich i zmieniają linię brzegową kraju. A w przyszłym roku sady Jom Dzon oddzielą od burzliwych fal plaże.


Wioska koreańska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz