Krystyna
Konecka
Koreański
koń Czhollima – Zamiast wstępu
(Krystyna Konecka, „Koreański koń Czhollima”, Krajowa Agencja Wydawnicza,
Białystok 1989, str. 7-11)
Krystyna Konecka - pisarka i poetka |
Chłodny październikowy świt zwabił mnie do okna.
Przed tygodniem zdjęto moskitiery, co oznacza, że o tej porze roku można
wpuszczać do pokoju świeże powietrze bez obawy o inwazję owadów. Stoję tak od
godziny, obserwując po raz któryś z rzędu budzący się Phenian (Pyongyang), co
znaczy morska równina. Od 1972 roku Phenian jest konstytucyjną stolicą KRL-D
(przedtem był nią Seul). Mój ostatni poranek w Korei. Jest szósta. W odległej o
dziewięć tysięcy kilometrów Polsce zegary wybiły godzinę dwudziestą drugą.
Półwysep Koreański. Na wielkiej mapie świata
drobny przecinek zamykający ląd azjatycki, za którym już tylko rozsypana
interpunkcja wyspiarskiej Japonii i Pacyfik. Korea Północna, pełniej - Koreańska
Republika Ludowo-Demokratyczna (Dzoson Mindzudzuyi Inmin Konghwaguk). Powierzchnia
— 120,5 tys. km2, ludność — ponad 18 milionów. Pięć tysięcy lat
wspólnej z Południem historii. Wiek XX rozgraniczył naród i ziemię.
Z
wysokości samolotu, który z
głębokiej nocy gdzieś nad Chinami przeniósł mnie w ciągu kilkunastu minut w
środek dnia poprzedzony nagłym wschodem rubinowego słońca, górzysta, zachmurzona
przestrzeń jest prawie nieczytelna. Bardziej obiecujący był list z Komitetu
Współpracy Kulturalnej z Zagranicą KRL-D: zapraszamy, czekamy na propozycje
programu pobytu. Mój program zaś to zobaczyć, poznać, napisać...
Pierwsze promienie słoneczne wypłoszyły z fasad
i dachów budynków wielobarwne neony. Na skrzyżowaniu ulic Synri i Podynamu
samotny milicjant w błękitnym mundurze spaceruje w oczekiwaniu na wzmożony
strumień ciężarówek, mercedesów, volvo, toyot i mitsubishi. Tymczasem swoje
czynności porządkowe kończą schludnie ubrane kobiety w niebieskich chusteczkach
z daszkami. Za jakiś czas pojawią się tu znowu na trzykołowych rowerowych wózkach. Pod oknami grupa mężczyzn i kobiet —pracowników
hotelu, zamiata chodnik z opadłych liści. Nigdzie przedtem nie widziałam takiej
dbałości o czystość, jak właśnie w Korei.
Z bocznej ulicy, z podziemnego przejścia, od
strony rzeki Tedong (rzeka to po koreańsku: gang) idą spiesznie
mężczyźni w garniturach, kobiety (niozy) z drepcącymi obok barwnie
ubranymi dziećmi lub z niemowlętami przytulonymi do matczynych pleców. Do
szkoły, do przedszkola, do żłobka, do pracy. Z każdą minutą jest ich więcej. W
obie strony mkną zatłoczone autobusy i trolejbusy. Kilka dni temu przesiadywał
tu — na placu, na chodnikach i ulicy— wielotysięczny tłum odświętnie ubranych
mieszkańców stolicy, oczekujący na przyjazd Ericha Honeckera, Stąd wszyscy
przeszli ha trasę przejazdu gościa, tę samą, którą we wrześniu przemierzał
Wojciech Jaruzelski. Witali go tak samo: spontanicznie, gorąco, z pieśnią,
tańcem i kwiatami.
Po
drugiej stronie ulicy nieodmiennie przyciąga wzrok zwarta bryła Teatru Wielkiego, którego ściany zdobią
charakterystyczne dla tutejszej architektury wielometrowe, barwne mozaiki
ilustrujące sceny z walki i życia ludu koreańskiego. Jak lekko nad tą budowlą
unosi się skrzydlata kombinacja dwu- i czterospadowych dachów w stylu hapkak
z rogami miękko wygiętymi ku niebu. Jest ich w Phenianie wiele: na starych
zrekonstruowanych wrotach, pamiętających twierdzę z epoki państwa Kogurio, na
zabytkowych pawilonach i altanach. Zdobią bogactwem kształtów i błękitem ceramicznych
dachówek Ludowy Pałac Kultury i monumentalny Ludowy Pałac Nauki oraz wspaniały
obiekt Wystawy Międzynarodowej Przyjaźni w górach Miohiang. Otulają parterowe
domki chłopskie w Cangsuwonie i świątynię o czerwonych ścianach, strzegącą
spokoju grobowca króla Tongmionga sprzed półtora tysiąca lat.
A pomiędzy tym wszystkim i ponad to wszystko
urbanistyczny rozmach dwudziestego wieku — wysokościowce przy stołecznej ulicy
Czhangwan z górującym nad miastem czterdziestopięciopiętrowym hotelem „Korio”,
wyłożonym milionami połyskliwych ceramicznych płytek w kolorze czekolady;
monumentalny Łuk Tryumfalny, w którego wygięciu od strony ulicy Kesong rysuje
się dwudziestometrowy posąg Kim Ir Sena, wzniesiony przed Muzeum Rewolucji
Koreańskiej na wzgórzu Mansu oraz równie monumentalna rzeźba konia Czhollima,
który jest symbolem koreańskiego przyspieszenia. Skrzydlaty koń, niosący na
grzbiecie robotnika z czerwonym listem KC Partii Pracy Korei i młodą chłopkę ze
snopem ryżowych kłosów, pokonuje codziennie dystans tysiąca li. Jeden li to
około 400 metrów, dokładnie — 0,393 km. Według starej legendy wschodniej
ogromny gryf wzniósł się niegdyś na wysokość dziewięćdziesięciu tysięcy li. Ale to
legenda.
Współczesna rzeczywistość urealniła mit
skrzydlatego konia. Pokazuje to każdy wznoszony w tym kraju budynek, nowy
zakład pracy, każdy metr wyrwanej morzu ziemi. Manr ikildo han korymyro
sidzaktwenda — „I najdalsza droga zaczyna się od jednego kroku” głosi stara
maksyma. Koreańczycy wiedzą, że koń Czhollima musi pokonać jeszcze wiele
tysięcy li. Oznacza to konieczność codziennej mrówczej pracy i bezwzględnego
podporządkowania się programowym wskazówkom wielkiego wodza prezydenta Kim Ir
Sena oraz jego syna, Kim Dzong Ha, sukcesora wszelkich rewolucyjnych koncepcji,
zwłaszcza idei dżucze— idei samodzielności.
To,
co dla Europejczyka wydaje się
nie do przyjęcia, w Korei stanowi powszechnie uznane normy społeczne. Zasada
życia kolektywnego wynika z głęboko zakorzenionego w świadomości dalekowschodnich
społeczeństw (m.in. również w Chinach i Japonii) systemu myślenia zbiorowego i
idei przywództwa, co jest wynikiem wielowiekowego oddziaływania konfucjanizmu.
Koreański sposób realizacji ustroju socjalistycznego, polegający na
permanentnym (od przedszkola po emeryturę) doskonaleniu ideowym wszystkich obywateli
okazał się całkowicie realny, dzięki zakodowanej z pokolenia na pokolenie
mentalności grupowej i poczuciu odpowiedzialności wobec kolektywu. Dlatego też
bez żadnych trudności można tam porwać do czynu tysiące ludzi, którzy traktują
wszelką agitację jako coś zupełnie naturalnego, a zjawisko lekceważenia pracy
po prostu nie istnieje. Stąd w KRL-D zaakceptowano powszechnie podział doby na
trzy równe części: osiem godzin pracy lub nauki, osiem godzin zajęć społecznie
użytecznych i szkoleń politycznych, osiem wypoczynku.
Miasto
za oknem pulsuje swoim codziennym, przyspieszonym rytmem. Za kilka godzin mój przewodnik Pak Won Sen i tłumacz Kim Kwan Ho
(Kim, Pak i Li to najpopularniejsze w Korei nazwiska) przewiozą na lotnisko moje
skromne bagaże — podarowane mi kolorowe albumy, ręcznie wyszywany na jedwabiu
obraz, wachlarz, pałeczki dzetgarak do jedzenia, porcelanowe czarki,
skorupę włochatego kraba, owoce drzewa hebanowego, kamień z Morza Żółtego. Ale
najcenniejszy bagaż to bogactwo wrażeń i wspomnień, które — jak pejzaż
wyszywany setką kolorowych jedwabnych nici tworzą w pamięci księgę zachęcającą do czytania wciąż
na nowo.
Pospiesznie przeglądam gęsto zapisane
notesy, zanim po raz ostatni wyjdę na pheniańską ulicę. Co w reporterskich
relacjach potraktować jako sprawy najwyższej wagi, a co jako drugorzędne?
Konglomerat wrażeń i wniosków. Za oknem co chwila rozlegają się klaksony samochodów. Mój kierowca, wirtouz koreańskich dróg, z niewiarygodną
szybkością lawirował w czasie podróży pomiędzy kolumnami ciężarówek, dywanami
suszonej wprost na szosie kukurydzy, dwukołowymi arbami dalgudi zaprzężonymi
w woły. Zatrzymywał się zawsze, kiedy chciałam utrwalić na kliszy fragment
ryżowiska, ludzi ładujących snopy na przyczepę czy „ulatującą” w niebo altanę z
podwiniętym dachem, zbudowaną na szczycie góry.
Widziałam sady owocowe w miejscowości Kwa Il nad
brzegiem Morza Żółtego i ekipę, która w górach kręciła sceny do kostiumowego
filmu z epoki Kogurio. Spenetrowałam muzea historyczne, rewolucyjne, galerie
sztuki i instytut haftu artystycznego. Asystowałam przy operacji w
przypominającej pałac klinice położniczej i ważyłam w dłoni garście
tradycyjnych koreańskich leków w aptece innego szpitala. Pociągiem i samochodem
przejechałam tysiące kilometrów. Przez wiele nocnych godzin prowadziłam długie
rozmowy z obcokrajowcami i Polakami, którzy pełnili w Korei odpowiedzialne
misje.
Co
zatem będzie ważniejsze?
Uniwersytet im. Kim Ir Sena czy tygodniowy żłobek z podgrzewaną podłogą;
rozmowa z głośnymi aktorami w wytwórni filmowej czy wzniesiona w ciągu roku
wytwórnia cegły silikatowej wraz z osiedlem mieszkaniowym i całą infrastrukturą
pod Sinyidzu przy granicy chińskiej; plantacja korzenia imam (po chińsku
żeń-szeń) pod Kesongiem czy hodowla hurmy — pięknie owocujących drzew
hebanowych; wystawa przyjaźni w górach czy pięciometrowej wysokości mur z
żelazobetonu, który oddzielił dwie części Korei w poprzek półwyspu na długości
250 kilometrów.
Więc co jest ważniejsze? Wielkie pokazy sprawności
i zręczności i dzieci czy ich tradycyjne
czogori z rękawami w kolorze tęczy; sławna potrawa kuksu w
restauracji „Czhonniu” nad rzeką Pothong czy talerz sojowych kiełków
przyrządzonych przez uroczą Li Jon Ok w jej przytulnym mieszkaniu na
dwudziestym piętrze; fabryka samochodów ciężarowych wewnątrz góry w pobliżu
Tokczhon czy zbiorniki irygacyjne w Rihien-ri podnoszące wodę o 18, a następnie
jeszcze o 13 metrów. Korea Północna to góry. Tu ziemia eksploatowana jest do
maksimum. Zaledwie 15 procent gruntów nadaje się pod uprawy, więc i grobelki
między poletkami ryżu obsadzone są soją, a kukurydza wstępuje na coraz wyższe
stopnie wyrąbane w zboczach wzgórz.
Na frontonie Pałacu Młodzieży widnieje
hasło: „Nie zazdrościć światu”. Koreańczycy chyba nie zazdroszczą. Tak myślę. —
Mamy ryż — mówią. — Mamy pracę, nikt nie musi żebrać. Pracujemy pod i mądrym
kierownictwem wielkiego wodza Kim Ir Sena i drogiego przywódcy Kim Dzong Ila. Teraz najważniejszą sprawą jest doprowadzenie
do pokojowego zjednoczenia Korei. Wiele rodzin nie wie o sobie nic od
czterdziestu lat. A dobrobyt? Cóż, przyjdzie pora i na to.
Trzeba chcieć zrozumieć mentalność tych ludzi, ciężko,
ofiarnie pracujących, zmęczonych i pogodnych. Przynajmniej próbować zrozumieć.
Ja próbowałam patrzeć na Koreę oczyma Koreańczyków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz