POLSKI SZPITAL POLOWY W KOREI PÓŁNOCNEJ. HISTORIA ZAPOMNIANA
Polski MASH. Ratowali życie pod bombami Amerykanów
Wokół nich ciągle spadały bomby, a nad nimi przelatywały pociski. Z
frontu płynął strumień żołnierzy rannych w walce z amerykańskimi
"grabieżcami". W prowizorycznym szpitalu polowym Polacy ratowali życie
ofiarom wojny koreańskiej. Niektórzy nie wytrzymywali. To zapomniana
historia polskiego szpitala Czerwonego Krzyża w Korei Północnej.
Rok 1953. Na półwyspie koreańskim już od niemal trzech lat trwa pierwsza
„gorąca wojna” zimnej wojny. Przez Koreę Północną i Południową już
dwukrotnie przetoczył się front. Każda ze stron już raz niemal
przegrała, jednak zaangażowanie raz świata zachodniego, a raz bloku
wschodniego, odwracało bieg wojny. Ostatecznie front ustabilizował się
na 38. równoleżniku przecinającym półwysep niemal w połowie.
„Skoro przyjechałeś do naszej ojczyzny nazywałem Cię bratem”
Wtedy w bloku wschodnim zdecydowano o rozszerzeniu „bratniej pomocy” dla
Phenianu. Zapadła decyzja o wysłaniu między innymi pomocy medycznej z
wszystkich krajów socjalistycznych. Stosowną umowę o utworzeniu
polskiego szpitala wojskowego, zawierającą dozę obowiązkowych zwrotów o
niesieniu internacjonalistycznej pomocy i walce z imperializmem, rząd
PRL podpisał z władzami KRLD w maju 1953 roku.
Faktyczne przygotowania do wysłania lekarzy pierwszej zmiany trwały już
wcześniej. Niektórzy z nich zniknęli z domów już w styczniu. – Mąż
spakował się i wyjechał. Nie wiedziałam gdzie, ani kiedy wróci. Wtedy to
była wszystko tajemnica – wspomina Maria Grenda, żona dr Józefa Grendy.
O tajności posuniętej do granic absurdu mówi też prof. Hanna
Zielczyńska. – Nawet otrzymaliśmy zmienione imiona i nazwiska – wspomina
lekarka, która pojechała do Korei z pierwszą zmianą. Przez cały wyjazd
nie mogła pisać ani otrzymywać listów z kraju. Jak wspomina, podczas
niemal roku nieobecności męża tylko dwa razy dostała o nim informację z
Ministerstwa Zdrowia.
– Że żyje i że wszystko jest dobrze – wspomina.
Dlaczego Polacy decydowali się na wyprawę na drugi koniec świata w
strefę działań wojennych? Część robiła to z poczucia lekarskiego
obowiązku. – To była chęć niesienia pomocy, tam gdzie najbardziej była
ona potrzebna – mówi dr Janusz Szajewski.
Po chwili dodaje: - A trochę chęć przeżycia przygody.
Do prof. Zielczyńskiej przyszła przełożona. – Zapytała, czy byłabym
zainteresowana wyjazdem na wojnę – mówi. – Uznałam, że skoro rodzice nie
żyją, nie jestem zamężna i mam tylko brata, to może i pojadę. Nic nie
miałam do stracenia, a to była szansa na przygodę i nauczenie się czegoś
ciekawego.
Niektórzy nie mieli takiej swobody wyboru. Osoby należące do partii
często były „zgłaszane na ochotnika” i chcąc czy nie chcąc pomagały
bratniemu narodowi w imię ideologii socjalistycznej.
„Z Polski do Korei droga jest bardzo daleka”
Pierwszym etapem podróży był specjalny obóz „przygotowawczy” w ośrodku
ukrytym w lesie pod Warszawą. Jak pisze w swoich wspomnieniach dr
Szajewski, który jechał do Korei z drugą zmianą w 1954 roku, wszystko
odbywało się w wielkiej tajemnicy i było okraszone „bzdurnymi wykładami
politycznymi”. – Nikomu nie mogliśmy powiedzieć gdzie jesteśmy i gdzie
jedziemy – wspomina lekarz. Najważniejsze były jednak różne szczepienia
np. przeciw malarii.
Po skończeniu przygotowań obsadę szpitala wysyłano w długą podróż.
Trwała ponad tydzień i pokonywano ją częściowo w grupach. Każda zmiana
liczyła bowiem od 50 do 60 osób i nie mieściła się do ówczesnych
samolotów transportowych. – Lecieliśmy po kilkanaście osób razem z
bagażami w kabinie – wspomina prof. Zielczyńska.
Trasa pokonywana wiodła z Warszawy do Moskwy, później przez całą Rosję
do Irkucka. Z radzieckiej Syberii następował skok do Pekinu. Ten odcinek
zazwyczaj pokonywano samolotami. W chińskiej stolicy następowała
„zbiórka” kolejnych grup i po kilku dniach Polacy ruszali pociągiem do
granicy Korei. Pierwsza zmiana od granicy podróżowała ciężarówkami,
ponieważ pociągi były ulubionymi celem amerykańskich myśliwców
bombardujących. Właściwie to nie było po czym jechać, ponieważ tory
podczas trzech lat wojny zostały kompletnie zdewastowane. Kolejne
zmiany, które przybywały do Korei już po zawieszeniu broni, mogły
pojechać pociągiem dalej, aż do Phenianu.
„Ciągle się tlili i podpalali sobą łóżka”
Pierwsi Polacy, w tym prof. Zielczyńska, dotarli do Korei Północnej w
maju 1953 roku. Z granicy chińskiej przewieziono ich ciężarówkami niemal
na linię frontu. – Po drodze widzieliśmy straszne zniszczenia. Wszystko
było zrujnowane. Wtedy nie mogłam tego pojąć. Taki biedny kraj a tu
jeszcze Amerykanie atakują i bombardują – wspomina lekarka.
„Chrzest bojowy” Polacy przeżyli w szpitalu polowym prowadzonym przez
Węgrów, gdzie zatrzymali się na chwilę w drodze do wyznaczonego miejsca
na polski szpital. – Nadleciały amerykańskie samoloty i zrzuciły bomby,
pomimo tego, że na namiotach był wymalowany czerwony krzyż. Węgrzy
powiedzieli nam, żebyśmy się nie trudzili malowaniem znaków na swoim
szpitalu bo to i tak nic nie daje – wspomina prof. Zielczyńska.
Przez dwa następne miesiące widok amerykańskich maszyn i bombardowania
stały się codziennością Polaków. Szpital stał kilkaset metrów od linii
frontu w górskiej dolinie. – Bomby spadały cały czas, tak samo cały czas
napływali ranni – opowiada lekarka. Niemal natychmiast po przybyciu na
miejsce Polacy musieli ratować żołnierzy, których pozycje zbombardowano
napalmem. – Byli strasznie poparzeni. Ciągle się tlili i podpalali sobą
łóżka – mówi prof. Zielczyńska.
Warunki były niezwykle prymitywne, czego można się było spodziewać po
przyfrontowym szpitalu polowym. Pacjenci leżeli w dużych namiotach. – To
byli głównie chińscy „ochotnicy”, Koreańczyków było mniej – wspomina
lekarka. Podczas działań zbrojnych Polakom nakazano udzielać rannym
jedynie doraźnej pomocy, tak aby można ich było bezpiecznie ewakuować na
tyły i przygotować miejsce dla następnych.
Poza pracą ich miejscem wypoczynku były ziemianki zbudowane w pobliżu
szpitala, które nie oferowały praktycznie żadnych wygód. Ciężkie warunki
i życie pod ostrzałem odciskało się na psychice niektórych Polaków.
Pielęgniarka w wyniku ciągłego stresu i strachu wpadła w ciężką
depresję. Jej stan był na tyle zły, że odesłano ją do Polski. Jeden z
kierowców szpitala panicznie bał się bombardowania i zostania zasypanym w
ziemiance. Jak wspomina prof. Zielczyńska, mężczyzna spał tylko na
powietrzu pod okolicznymi drzewami. Pecha miał też polski kucharz
szpitala, który zaraził się pasożytami i musiał być ewakuowany do kraju.
Później Polaków żywił już Koreańczyk.
„W dalszym ciągu będę walczył o pokój dla narodów świata”
W warunkach wojennych placówka działała dwa miesiące, w tym czasie
szczęśliwie żaden Polak nie został ranny. Po zawieszeniu broni zawartym
27 lipca 1953 roku, szpital wojskowy przekształcono w cywilny. Jeszcze
kilka miesięcy działał w starym miejscu i zajmował się rannymi
„bojownikami o wolność i demokrację”. Z czasem wśród pacjentów pojawiało
się coraz więcej cywilów. Na jesieni wszystko zapakowano w skrzynie i
przewieziono na północ, do miasta Hamhyn nad Morzem Japońskim.
- Wtedy to już był normalny szpital. Opiekowaliśmy się miejscową
ludnością cywilną i jeszcze trochę żołnierzami – wspomina prof.
Zielczyńska. Pracę na nowym miejscu Polacy musieli jednak zacząć od
remontu budynku. Pomimo ich wysiłków, jeszcze przez wiele miesięcy
warunki były niezwykle prymitywne. Szkło było luksusem, a w okiennych
ramach dominowały gazety. Sieć elektryczna była co najmniej „prosta”.
Jak mówi dr Szajewski, nie było żadnych bezpieczników a kable po prostu
zwisały ze ścian. Jeśli chciało się sprawdzić czy jest prąd, po prostu
zbliżało się do siebie dwa kable, a przeskakująca pomiędzy nimi
błyskawica „była odpowiedzią twierdzącą”.
W zdewastowanej wojną i skrajnie biednej Korei Północnej praktycznie nie
istniała wówczas służba zdrowia. Szpital PCK był dla okolicznej
ludności jedyną możliwością otrzymania pomocy i to na wysokim poziomie. –
Polska też wówczas była biedna, ale my przywieźliśmy z sobą wszystko.
To musiały być bardzo duże koszty – wspomina prof. Zielczyńska. Władze
PRL zadbały, aby polska wizytówka w Korei Północnej była jak najlepsza.
Na misję pojechali dobrzy specjaliści, mieli dobry sprzęt i zapas leków
dowożonych z Polski.
„Idź razem z radosną piosenką przez życie Ty kwitnący kwiecie”
Pierwsza obsada szpitala licząca 58 osób wyjechała z Korei w grudniu. Na
pożegnanie dr Grenda dostał od swoich koreańskich pacjentów specjalny
mały zeszyt, w którym kilkunastu wykaligrafowało podziękowania.
Koreańczycy zrobili też z zdobytego skądś kawałka jedwabiu mały sztandar
i wyhaftowali na nim zwroty o „przyjaźni polsko-koreańskiej”,
podziękowanie i datę odjazdu Polaków..
Później przyjechały jeszcze cztery zmiany. Łącznie przez szpital PCK do
1956 roku przewinęły się 192 osoby. Rok po zawieszeniu broni rząd PRL
przekazał formalnie całe wyposażenie i sprzęt na własność KRL-D. Od tej
pory Polacy faktycznie pracowali już w szpitalu koreańskim i uczyli
Koreańczyków.
Pomimo tego, nazwa „polski szpital” przylgnęła na stałe i do dzisiaj
właśnie tak jest nazywana przez okolicznych mieszkańców. Nadal istnieją
dwa baraki w których pracowali Polacy, a placówka w Hamhynie jest znana
na całą Koreę Północną jako najlepszy szpital ortopedyczny i
rehabilitacyjny. Pierwszych koreańskich specjalistów w tej dziedzinie
kształcili Polacy.
Współcześnie szpital stara się wspierać Polska Akcja Humanitarna i MSZ.
Kilka razy udało się przekazać do Hamhynu leki i sprzęt medyczny
zakupiony przez PAH. Obecnie ambasada w Phenianie pracuje nad
wspomożeniem remontu „polskiego szpitala”.
„Dziś smutnie żegnając Was pamiętać będziemy zawsze te chwile…”
Historia polskich lekarzy w Korei Północnej skończyła się definitywnie w
1987 roku. Grupa około 20 lekarzy, głównie z I i II obsady szpitala,
ponownie udała się w podróż na drugi kraniec świata wraz z oficjalną
rządową delegacją gen. Jaruzelskiego.
- Podczas jakiejś defilady siedzieliśmy nawet na trybunie z Kim Ir
Senem, co prawda oddzielał nas od niego kordon wielu ochroniarzy –
wspomina dr Szajewski. Polska delegacja brała też udział w licznych
„nudnych” przyjęciach wypełnionych sztampowymi przemówieniami o
przyjaźni internacjonalistycznej i bratniej miłości. – Poprosiłem o
głos. Powiedziałem, że najcenniejsza była dla Polaków szansa na poznanie
zwykłych Koreańczyków i na odwrót, po czym zaśpiewałem fragment ludowej
piosenki „Arirang” – mówi dr Szajewski. – Konsternacja była wielka, ale
po chwili wybuchła ogólna radość i oklaski – wspomina doktor.
W 1987 r. do Korei pojechała też prof. Zielczyńska. – Pytaliśmy w ich
ambasadzie przed wyjazdem, co moglibyśmy zabrać na prezenty. Czego im
najbardziej potrzeba. Odpowiedzieli, że nic, wszystko mamy. Już na
miejscu bardzo chcieliśmy pojechać do Hamhynu, ale ciągle się opierali i
mówili, że to niemożliwe, bo drogi rozmyte, bo to, bo tamto – mówi
profesor.
– Ostatecznie pod koniec wizyty nas tam zawieźli. Okazało się, że
mogliśmy tyle rzeczy zabrać, cukier chociaż. Postawili nas przed
szpitalem, z którego wyszła cała obsada. Ktoś zaczął krzyczeć „Hania!”.
Rozpoznałam, że to Pek, mój dawny laborant. Bardzo chciałam do niego
podejść, ale nie pozwalali. Nie można było się zbliżyć. To było dla mnie
bardzo przykre – wspomina poruszona lekarka.
Maciej Kucharczyk//mat
http://www.tvn24.pl/-1,1737660,0,1,polski-mash-ratowali-zycie-pod-bombami-amerykanow,wiadomosc.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz