Krystyna Konecka
Ryżowiska
nad Teodong-Gang
(Krystyna
Konecka, „Koreański koń Czhollima”, Krajowa Agencja Wydawnicza, Białystok 1989,
str. 35-54)
Pole ryżowe w KRLD. |
Tak
się składa, że trasa kilku
moich wojaży wiedzie wzdłuż nurtu Tedong-gang. Mieszkam na jej prawym brzegu. Spośród
czterech rzek przepływających przez Phenian, ta jest największa. Pothong,
niegdyś „rzeka łez” — dziś „rzeka szczęścia”, łączy się z falami Tedongu na
dalekim, zachodnim przemieściu stolicy za mostem Czhun-song, przecinającym
wysepkę Suk pośrodku rzeki. Jak liany od palmowego pnia, tak od brzegów
Tedong-gang wiją się rzeczki Habdzan i Mudzin.
Tedong
biorący swój początek w
wysokich skalach gór Ranrim, rozlewając się coraz niżej krętym korytem ku Morzu
Żółtemu, poddał się woli człowieka: na odcinku od Sunczhonu w górnym biegu aż
do Phenianu trzykrotnie przeciery rzekę zapory ze śluzami; czwarta,
Zachodniomorska, zamknęła ujście Tedongu do morza na szerokości ośmiu
kilometrów; piątą, Hadańską, budują żołnierze sprawdzeni już na wszystkich
poprzednich. Wszechstronne wykorzystanie rzeki służy korzystnemu
przekształcaniu przyrody, a więc rozwojowi transportu wodnego, nawadnianiu
wielohektarowej powierzchni gruntów uprawnych oraz zapewnieniu dostaw wody i
energii elektrycznej dla przemysłu. Mnie obiecano pokazać zaporę i elektrownię
jeszcze wyżej, w pobliżu miasta Tokczhon.
Dwudniowy
relaks w górach
Miohiang zakończył się zamglonym porankiem i koniecznością wyruszenia w drogę
powrotną do stolicy, gdzie dotarliśmy dopiero pod wieczór. Mijany pejzaż oglądałam
jak przez zaparowaną szybę: ryżowe snopy odbijające się w zamierającym jesienią
lustrze wilgoci, faliste schody do wspinania się kukurydzy po górskich
zboczach. Samochód lawirował pomiędzy ciężarówkami o karoseriach
przypominających mi dzieciństwo i przyczepami
ciągników wypełnionymi snopami, workami i ludźmi. Jakimś cudem nie zahaczał o
obojętne, rude woły zaprzężone do dwukółek dalgudi. Oznakowanie trasy na
Tokczhon, podobnie jak i na innych szosach w Korei, nie jest widocznie zbyt
precyzyjne, bo moi przyjaciele, jadący tędy także po raz pierwszy, kilkakrotnie
rozpytywali o drogę. Mamy za sobą czterokilometrowy górski tunel.
Kanion
Tedongu otworzył się przed nami nagle.
Z jednej strony zbocza gór porastające wszystkimi barwami jesieni, z drugiej —
domy przedmieścia staczające się niemal ku dolinie rzeki, której właściwie nie
ma. Przez szerokie koryto z wybrzuszonymi, kamienistymi wysepkami dna woda
przecieka płasko i leniwie na południowy zachód. Na zaporę wjeżdżamy mijając
stojącego na warcie żołnierza. Przy szlabanie karnie skupia się czerwono-granatowy
dwuszereg młodzieży szkolnej. Korzystając z przywileju zagranicznego gościa,
zobaczę wszystko przed dzieciakami. A nawet znacznie więcej.
Od
wartownika do wjazdu w tunel przejeżdżamy 1200 metrów, całą długość zapory. Poniżej balustrady
rozlewa się sztuczne jezioro Komsong. Wychylam się po przeciwległej stronie:
siedemdziesiąt metrów w dół strużki wody pełzną po betonowej ścianie. Uwięzione
masy wody czekają w zbiorniku. Samochód zawraca. Przed nami nisko zawieszony
nad płytkim nurtem most, droga po drugiej stronie pod górę i wjazd w biały,
oświetlony wylot tunelu wprost do środka elektrowni. Elektrownia w środku góry.
Główny inżynier Dzan Bon Siok zaprasza mnie do
salki posiedzeń, oświetlonej lampami. Rzecz jasna, nigdzie tu nie dociera
światło dzienne. Na początek wysłuchuję informacji o inicjatorze budowy
elektrowni — wielkim wodzu, który osobiście przed rokiem spotkał się tutaj z
robotnikami. Na białym obrusie z płótna pojawia się herbata i woda sodowa.
Inżynier mówi o roli swojego zakładu:
— Elektrownia spełnia trzy główne zadania. Po
pierwsze chroni Phenian przed zalaniem w okresie opadów deszczu. W jeziorze
Komsong możemy zatrzymać półtora miliarda metrów sześciennych wody. Drugą naszą
powinnością jest zapewnienie wody ośrodkom przemysłowym i wsiom na niżej
położonych terenach. Jako trzecie zadanie — wytwarzamy energię elektryczną. W
jeziorze zatrzymujemy maksimum wody, a jej nadmiar służy produkcji prądu.
Cztery generatory o mocy pięćdziesięciu tysięcy megawatów każdy i dwa
transformatory po dziesięć tysięcy kilowatów produkują energię elektryczną,
wystarczającą na pokrycie potrzeb powiatów Pukczhan i Kamge oraz okolic.
Wytwarzamy energię zgodnie z dyrektywami systemu centralnego.
Niezwykłe. Znajdujemy się 203
metry nad poziomem morza i jednocześnie pod ziemią.
Inżynier Dzan zdziwiony, że do jego królestwa zawitała kobieta-cudzoziemka,
oprowadza mnie po obszernych halach udzielając jednocześnie odpowiedzi na
wszystkie pytania. Oglądam z kilku poziomów potężne turbogeneratory otoczone
„piętrami” podłóg. Dwa wyprodukowano w Korei, dwa przywieźli Austriacy, pod
których nadzorem montowali je sami Koreańczycy. Jeden generator jest obecnie w
remoncie. Po raz pierwszy w życiu widzę gigantyczne transformatory pod ziemią.
Być może na otwartym terenie nie robiłyby takiego wrażenia. Stąd energia
przekazywana jest trzysta metrów wyżej. Zaglądamy do pomieszczenia
sterowniczego. Na tablicy rozdzielczej schematy działania poszczególnych
urządzeń i pulpit sterowniczy z kolorowymi klawiszami. Ciepło, sucho. Inżynier
mówi, że zapora sięga tysiąc metrów w głąb góry. Takie „zbrojenie” było
konieczne, ponieważ wapienna skała jest przepuszczalna i na świecie bardzo
rzadko drąży się w wapieniu podobne elektrownie. Za to teraz nie przecieka do
wnętrza ani kropla wody.
Jeszcze
kilka danych o załodze. Spośród 400
pracowników 60 jest zatrudnionych bezpośrednio przy eksploatacji generatorów.
Część z nich to studenci i absolwenci pełnej szkoły średniej oraz technikum. Pozostali
ukończyli odpowiednią szkołę zawodową. W eksploatacji pracuje 5 inżynierów, a w
działach technicznym i kierowania produkcją — 10. Większość załogi to ludzie
młodzi, średnia wieku około 30 lat. Trzydzieści procent to kobiety, ale one
zajmują się głównie „naciskaniem guzików”.
Teraz
dane o zaporze: 70 metrów wysokości, lustro
wody w jeziorze normalnie 50 metrów, maksymalnie — 67. Jeszcze wyżej, nad
Tokczhonem, będzie zbudowana elektrownia Jonhunska, a zapora zatrzyma tam wodę
w zbiorniku wysokim na 120 metrów. Wtedy już na pewno nie zabraknie jej dla
całego przemysłu wzdłuż Tedong-gang. Powietrze pod ziemią napędzane przez
system wentylacyjny jest normalne, a mimo to pragnę jak najszybciej wyjść na
słońce. Nawet przymglone.
Zwiedzając Koreę trudno oprzeć się refleksji. Piętnaście
procent powierzchni nadaje się pod uprawy, biorąc pod uwagę także płaskowyże.
Wykorzystany jest każdy skrawek gruntów ornych, nawet poldery, czyli ziemie,
które udało się wydrzeć morzu z grubą warstwą lessów i odsolić. Korea osiągnęła
samowystarczalność żywnościową. W ciągu czternastu lat kraj został
uprzemysłowiony. Człowiek, któremu na przeszkodzie w jego zamierzeniach stoją
góry, drąży je i podobnie jak w przypadku rzek wykorzystuje do swoich celów.
W sierpniu
1985 roku z okazji czterdziestolecia wyzwolenia Korei zostały opublikowane dane
ekonomiczne ostatniego roku drugiej siedmiolatki, który przypadł na rok 1984. W
porównaniu z rokiem 1946 (z którego danych brak) produkcja przemysłowa wzrosła
431 razy, środki produkcji — 486 razy, natomiast globalna produkcja przemysłu maszynowego — 1536 razy, a stali - 1310 razy, co wygląda dość malowniczo. Roczny przyrost produkcji przemysłowej w tym
okresie wynosił 17,3 procenta. Należy jednak wziąć pod uwagę zniszczenia jakie
spowodowali opuszczający Koreę okupanci japońscy oraz następstwa wojny
wywołanej przez Amerykanów w połowie XX wieku.
Japończycy zostawili w spadku Koreańczykom wystygłe
piece, zatopione kopalnie węgla i rud oraz puste sejfy, 10 sierpnia 1946 roku
Kim Ir Sen opublikował „Prawo o nacjonalizacji przemysłu, transportu, środków
łączności, banków i innych instytucji”, zgodnie z którym wszystko przeszło w
ręce narodu koreańskiego jako jedynego, prawowitego gospodarza. W końcu 1947
roku rozpoczęto budowę 822 przedsiębiorstw przemysłowych, w tym — fabryki
metalurgicznej Hwanhe i stalowni w Kansonie. Wszystko jednak legło w gruzach
podczas kolejnej wojny. Znowu zaczynano od podstaw.
Pak
Won Sen tłumaczył mi to pewnego
dnia: — Gdyby te wszystkie przemiany dokonały się w tak krótkim okresie w kraju
kapitalistycznym, uznano by to za cud nad cudami. Ale kapitaliści bogacili się
grabiąc inne narody, a my doganiamy ich gospodarując samodzielnie. Rozwinięte
kraje kapitalistyczne mają nędzarzy i bezdomnych, a u nas nikt nie zaznaje głodu i każdy ma dach
nad głową.
Radca
Komitetu Współpracy
Kulturalnej z Zagranicą — Ryu Hae Jong wprowadził mnie w zasady gospodarki
koreańskiej po wojnie: — Podnieśliśmy się z ruin i od tamtego czasu nasz naród
aktywnie uczestniczy w rewolucyjnych przemianach. Kiedyś wytwarzaliśmy tylko
prymitywne narzędzia rolnicze, obecnie produkujemy wyposażenia całych fabryk,
kompletne urządzenia dla elektrowni, przemysłu chemicznego itp. Podobnie jest
w przemyśle lekkim. Teraz realizujemy perspektywiczne zadania budownictwa
socjalistycznego w dziesięciu punktach, nakreślone przez VI Zjazd Partii Pracy
Korei w październiku 1980 roku. Do końca lat osiemdziesiątych powinniśmy
produkować 100 mld kilowatów energii elektrycznej, 120 min ton węgla, 15 min
ton stali i 1,5 min ton metali kolorowych, 20 min ton cementu, 7 min ton
nawozów sztucznych, 1,5 mld metrów tkanin. (Przed wojną na jednego mieszkańca
przypadało 14 centymetrów materiału; docelowa produkcja 1,5 mld metrów oznacza
83 metry tkanin rocznie na jednego obywatela.) Planuje się także osiągnięcie 5
min ton połowów morskich, 15 min ton zbóż oraz zagospodarowanie
300 tys. hektarów zasolonych
gruntów wydartych morzu.
Realizację tych monumentalnych (jak wszystko w Korei)
zadań mają zagwarantować kolejne powstające obecnie elektrownie cieplne, a
zwłaszcza wodne, bogate złoża węgla w Andzu, rozwijające się kombinaty
metalurgiczne i wielkie fabryki cementu. Wysoką jakość tkanin powinien zapewnić
sinczhoński kombinat winalonowy. Ojcem włókna winalonowego, które otrzymuje
się z antracytu i wapienia jest naukowiec Li Syn Gi.
Kiedy
pod koniec pobytu w Korei przyjął
mnie Li Ryon Sik — wiceprzewodniczący Komitetu Współpracy Kulturalnej z Zagranicą,
usłyszałam m.in., że budownictwo socjalistyczne w Korei rozwija się przy pomocy
innych krajów socjalistycznych. — W czasie wojny i po niej — powiedział pan Li
— Polska okazała nam wielką pomoc materialną i moralną. Nasz naród wierzy, że
stosunek Polski do nas nie uległ zmianie. Wierzymy też, że przy waszej pomocy i
innych krajów socjalistycznych Korea będzie rozwijała się zgodnie z ideami
dżucze, ideami samodzielności.
Na VI
Zjeździe Partii Pracy Korei
w 1980 roku wytyczono perspektywy społeczno-ekonomicznego rozwoju KRL-D, co
oznacza, że na bazie idei dżucze dokonują się przeobrażenia całego
społeczeństwa zgodnie z linią trzech rewolucji: ideologicznej, technicznej i
kulturalnej. Podstawowy kierunek działań wiąże się z przyspieszeniem postępu
naukowo-technicznego w gospodarce, rozszerzeniem eksportu oraz podnoszeniem
poziomu życia społeczeństwa.
Wszystko
to dzieje się na zasadzie
samodzielności i rozwijania gospodarki o własnych siłach. Ale samodzielna wanie
oznacza— jak głosi Kim
Dzong Il – „budowania gospodarki przy
zamkniętych drzwiach. Samodzielna ekonomika odrzuca ekonomiczne panowanie i
ujarzmianie jednych państw przez inne kraje. Jednakże nie lekceważy ona
międzynarodowej współpracy ekonomicznej. W szczególności ścisła współpraca
ekonomiczna i techniczna krajów socjalistycznych i krajów rozwijających się
odgrywa ważną rolę w zapewnieniu im samodzielności ekonomicznej i umocnieniu
ekonomiki narodowej”.
Koreański marsz ku przyszłości odbywa się
samowystarczalnie i zespołowo ze szturmówkami, potem zalewającym oczy i
dziarską pieśnią na ustach.
Po ulicach
miast przemykają szwedzkie volva, japońskie toyoty i nissany. W szpitalach sporo
japońskiej aparatury medycznej, również część japońskich maszyn wytwarza ołówki
z syntetycznej żywicy. Wiele jest też japońskich telewizorów kolorowych. Oczywiście,
pochodzą one z importu.
Z
Polski i innych krajów socjalistycznych
importowana jest myśl techniczna i maszyny, W wonsańskim Kombinacie Taboru
Kolejowego wprawdzie nie byłam, ale pożyczam od Zbigniewa Suchara z
„Perspektyw” informację o dotychczas stojących tam urządzeniach — obrabiarce z
„Rafametu”, tokarce z Pruszkowa i sprężarce z Chrzanowskiej Fabryki Lokomotyw.
To, naturalnie, starocie. Jednym z najświeższych przykładów polsko-koreańskich
więzi przemysłowych na wielką skalę jest chyba budowa zakładów silikatowych.
W
hotelu „Pyongyang” mieszka od
wielu miesięcy, a w Korei w ogóle od blisko dwóch lat, inżynier Henryk Rybak z
Warszawy. Wieczorne rozmowy z — bądź co bądź — obeznanym z tym krajem Polakiem
przeciągały się do późnych godzin nocnych przy koniaku, kawie i osobiście przez
gospodarza przyrządzanych krewetkach.
Pierwsze
zakłady silikatowe w Korei
powstały na mocy kontraktu zawartego pomiędzy centralami handlu zagranicznego:
koreańskiej „Daesong” i polskiej „Polimex-Cekop”. Wytwórnie betonu komórkowego
pochodzą ze ZREMB-u w Solcu Kujawskim, automatyczne prasy silikatowe ze ZREMB-u
„Makrum” w Bydgoszczy, aparaturę elektroniczną do sterowania prasami
wyprodukował tamtejszy „Famor”. Inżynier Rybak, nadzorujący montaż urządzeń w
trzeciej już fabryce, reprezentuje generalnego ich dostawcę — warszawski „Fabex”-ZREMB
(Przedsiębiorstwo Dostaw Eksportowych Wytwórni Materiałów Budowlanych).
W
lipcu 1985 roku fachowcy z Polski przyjechali do Phi Hien nad granicą chińską (prowincja Północny Phenian). We
wrześniu rozpoczęli prace w Hamhyngu — centrum administracyjnym prowincji
Południowy Hamgen nad Morzem Japońskim. Tutaj kierownikiem grupy był inżynier
Tadeusz Buczkowski (nadzorujący niegdyś razem z inżynierem Rybakiem budowę
„silikatów” w Hanoi w Wietnamie). Urządzenia sterujące montował inżynier
elektronik Marek Czyżewski przy pomocy inżynier Ewy Krajczewskiej, inżyniera Krzysztofa
Olszewskiego z „Famoru” i elektryka Pawła Miszewskiego z „Makrum”. Te nazwiska
zapamiętają fachowcy koreańscy. Wrażenie najważniejsze inżyniera Rybaka to
zdziwienie zdumiewającym tempem budowy tych dwóch zakładów.
— W Phi Hien weszliśmy na błotnisty teren -
wspominał - i w ciągu jednego roku budowa siedmioprasowego zakładu, jakiego
dotąd nie ma w Europie, została zakończona. Do Polaków należał nadzór
techniczny i pomoc w rozruchu technologicznym. Całość montowali i budowali
Koreańczycy. Równocześnie wzniesiono trzystumieszkaniowe osiedle dla załogi w
kilkupiętrowych blokach: 180 mieszkań trzypokojowych i 120 dwupokojowych. W
tym
samym
czasie powstało zaplecze: sklepy,
punkty rozdziału ryżu, przedszkole, żłobek, restauracja i hotel. Z wielką
troską zajmował się wszystkim od strony architektonicznej i estetycznej bardzo
sympatyczny Sim II Ung —jeden z sekretarzy komitetu partii prowincji Północny
Phenian w Sinyidzu. Pod jego okiem posadzono od razu kilka tysięcy drzew
owocowych i cedrów, opatrzonych tabliczkami z nazwiskami opiekunów
poszczególnych sadzonek.
Łaźnia dla załogi to po prostu marmurowy pałac z
sauną i niewielkim basenem w otoczeniu skał. Stołówka pracownicza o półokrągłym
kształcie wysunięta jest nad basenem, w którym pływają ryby i działa system
fontann. Na budowie zakładu i osiedla przebywało równocześnie dwa tysiące ludzi
i nikt sobie nie przeszkadzał. Wiele męskich prac wykonywały dziewczęta — co
dzień w świeżo odprasowanych, czystych ubraniach roboczych. Równie czysto,
wręcz przesadnie, jest wszędzie na terenie zakładów pracy i na ulicach w Korei.
Nikt tutaj nie rzuci pod nogi niedopałka papierosa, w Phenianie po prostu na
ulicy nie pali się.
Czy
tylko praca? Otóż nie. Gospodarze z Phi
Hien organizowali często polskim specjalistom wyjazdy do lasu na ognisko, gdzie
konsumowano pieczone kasztany, surowe ryby, pieczone i gotowane małże, raz
zaserwowano nawet bażanty. Zgodnie z koreańską tradycją, bardzo uroczyście
świętowano sześćdziesiątą rocznicę urodzin pana Henryka. Tego dnia przyjechał
osobiście dyrektor generalny „Daesongu”, który na cześć polskiego inżyniera
wydał uroczystą kolację w hotelu. Przywiózł też prezent wykonany na polecenie
Kim Dzong Ila — piękny ażurowy wazon z porcelany w stylu Korio.
Obecnie
inżynier Rybak nadzoruje
budowę wytwórni betonu komórkowego w Phenianie, gdzie wraz z nim pracuje trójka
inżynierów ze „ZREMB-u” w Solcu Kujawskim: mechanik Eugeniusz Orlik, elektryk
Wojciech Jóźwiak i technolog Roman Szlachta.
Nie udało mi się dotrzeć do
Hamhyngu. Zdarzyło się jednak, że z dyrektorem tamtejszych zakładów cegły
silikatowej siedziałam przy jednym stole już w miesiąc po powrocie z Korei.
Było to w mieszkaniu inżyniera Rybaka, który z okazji jubileuszu swojej
macierzystej firmy przywiózł do Polski na kilka dni szóstkę koreańskich
„silikatowych" fachowców. Wśród nich był także inspektor ministerstwa
budownictwa i jednocześnie aktualny tłumacz polskich inżynierów — mgr inż.
elektryk Hań Hen Zu, nazywany po prostu Henio. Nie znamy się niby i znamy, pan
Henio bowiem był sąsiadem z mojego hotelowego piętra, gdzie mieszkał podobnie
jak inżynier Rybak, i podobnie jak każdy tłumacz wraz ze swoim podopiecznym
obcokrajowcem. Polszczyzną włada biegle i z wyczuciem, co nie przychodzi mu
trudno jako absolwentowi Politechniki Wrocławskiej. Poprzedni tłumacz pana Rybaka, Li Hang
Sik z Phi Hien, trafił do Polski jeszcze w dzieciństwie. Przyjechał do Otwocka
z grupą sierot, których rodzice zginęli od bomb amerykańskich. Z jego rodziny
nie ocalał nikt. W Polsce ukończył szkołę średnią i dotąd uważa nasz kraj za
swoją drugą ojczyznę.
Mój tłumacz, Kim Kwan Ho, także mieszka w hotelu,
skąd po moim wyjeździe powróci do swojego pokoju w akademiku Uniwersytetu im.
Kim Ir Sena. Po polsku mówi tylko: „dzień dobry”. Jest początkującym wykładowcą
na filologii rosyjskiej w swojej uczelni, i jak na lektora, który nigdy nie był
w Związku Radzieckim, bardzo dobrze radzi sobie z konwersacją i specjalistycznymi
zwrotami.
Pracujący w ministerstwie spraw zagranicznych tłumacz
Czo Dze Sin, wychowany w Lwówku Śląskim, absolwent historii Uniwersytetu
Warszawskiego, tak znakomicie opanował język swojej młodości, że nosi się z
zamiarem opracowania pierwszego słownika koreańsko-polskiego. Pomysł zupełnie
realny, zwłaszcza jeżeli ma się za sobą lekturę w oryginale całego „Pana
Tadeusza”...
Jedziemy
nadal wzdłuż prawego brzegu
Tedong-gang do celu, który mieści się wewnątrz góry Synri. Malownicze zbocza
Synri weszły przed laty do historii. Podczas prac wykopaliskowych znaleziono
tutaj żuchwę człowieka z okresu późnego paleolitu. Archeologiczny skarb
oglądałam w Centralnym Muzeum Historycznym, gdzie wystawiona jest także głowa domniemanego
„synriczyka”, wymodelowana na podstawie kawałka kości, naukowych dociekań i
wyobraźni.
Od
imienia góry przyjął też nazwę
Kombinat Samochodów Synri. Dołem niespiesznie płynie Tedong, za rzeką zaczyna
się przedmieście Tokczhonu. Nad wysokim brzegiem bieleją w pełnym słońcu budynki
administracyjne i hale montażowe fabryki. 480 metrów nad poziomem morza i 280
metrów nad ziemią wewnątrz górskich tuneli i hal powstają detale. Bezimienny (z
mojej winy, bo nie zapisałam) zastępca głównego inżyniera kombinatu wyprowadza
mnie przed monumentalną, elegancką tablicę, której metrykę prezentuje na
początek. Dwustusiedemdziesięciotonowy kamień — to dzieło inżynierów, którzy
przy pomocy 1779 wyrytych liter wyrazili zasługi Kim Ir Sena w tworzeniu i
rozwoju fabryki.
Wejście do górskich wydziałów blokuje szlaban,
budka wartownicza i dziewczyna w wojskowym uniformie. Takich dziewcząt na
ulicach stolicy widywałam setki. Wewnątrz tunelu (identycznego jak kolejowe)
otwiera się żelazna brama i łoskot maszyn natychmiast uświadamia nam, gdzie
jesteśmy. Tu na łącznej powierzchni 25 tysięcy metrów kwadratowych wyżłobiono w litym
masywie góry (o obwodzie 4 km i przekroju w najdłuższym miejscu l,8 km)
przestronne hale połączone tunelami, z których na zewnątrz prowadzą cztery
wyjścia. Robotników jest niewielu. Inżynier tłumaczy, że wyszli na obiad. Wiem,
że w Korei przerwa obiadowa to rzecz święta. Nie pomijamy jednak żadnego z
wydziałów. W pierwszym produkuje się silniki do dziesięciotonowych ciężarówek
„Ca-zu ho”. Wśród obrabiarek do korpusów silników jedna ma długość 50 metrów,
a wykonali ją sami robotnicy. W jednej z hal powstają osie do kół, w innej —
urządzenia do skrzyni biegów. — Dumni jesteśmy z tego — mówi inżynier — że
również maszyny do produkcji wytwarzamy sami. Tylko ogumienie produkuje fabryka
w Nampho.
W
hali na powierzchni, gdzie po wyjściu z tunelu oślepia słońce, oglądam gotowe już podwozia do dwu i
półtonowych „Sundi 58”. Te pomalowane na niebiesko karoserie znam już z
autostrad i ulic. Z takich ciężarówek wymachiwały do mnie roześmiane grupy
uczniów odwożonych ze stadionu po zakończeniu pokazów gimnastycznych. W
niebieskich przewozi się także robotników spółdzielni produkcyjnych, w
zielonych — wojsko. Przeszłam przez opustoszałe hale montażowe
dwudziestosiedmiotonowych „Kon-sol ho" i czter-dziestotonowych „Kym-su san”.
Te największe, z kołami o średnicy około dwóch metrów, oglądałam z daleka w
przepastnej dolinie kopalni odkrywkowej rud w Ynriul nad Morzem Żółtym. W kombinacie
zostałam zaprowadzona do osobno wybudowanego hangaru, gdzie w równym rzędzie
stoi 18 samochodów: pierwszy wyprodukowany w 1958 roku, trzytysięczny z 1961
roku, pierwszy dziesięciotonowy z 1964, podobny ze zmodernizowaną karoserią z
1982 roku, itd. Pełny przegląd produkcji i historii kombinatu.
Przy
herbacie dowiaduję się, że Kim Ir Sen,
który osobiście wytyczył miejsce pod budowę fabryki w czasie działań wojennych
w październiku 1950 roku, był tu już trzynaście razy, a Kim Dzong II
— pięć
razy. Roczna produkcja to dziesięć tysięcy najmniejszych ciężarówek, dwa
tysiące dziesięciotonowych oraz pięćset dwudziestosiedmiotonowych i
czterdziestonowych. Ta fabryka i jeszcze trzy inne pokrywają w pełni
transportowe potrzeby kraju z traktorami włącznie. Na sześć tysięcy
pracowników jest tysiąc inżynierów oraz dwa tysiące trzysta kobiet. W obrębie
fabryki funkcjonuje żłobek i przedszkole, wieczorowa wyższa szkoła techniczna,
szkoła rzemieślnicza oraz szkoła dla kierowców ciężarówek do dziesięciu ton. W
Tokczhonie istnieje ponadto Instytut Samochodowy.
Pytam o
warunki bezpieczeństwa i higieny pracy oraz socjalne, które przecież powinny być
zbliżone do średniej krajowej. — W Korei człowiek jest dobrem najwyższym —
informuje inżynier. — Dlatego robimy wszystko, żeby robotnicy wewnątrz
góry nie odczuwali żadnych niedogodności. Na kolorowym planie kombinatu
pokazuje system wentylacyjny oraz schemat rur wyprowadzających fabryczne dymy
przez komin usytuowany wysoko na górskim zboczu.
Zasada:
osiem godzin pracy, osiem nauki, osiem wypoczynku pozwala tu, podobnie zresztą jak i gdzie indziej, na prowadzenie tego, co
określa się jako naukę w systemie samokształcenia. Wartość produkcji
przypadająca na jednego pracownika wynosi 10 tysięcy wonów rocznie. To wielki,
wyczerpujący wysiłek. Toteż niezależnie od dwutygodniowych urlopów spędzanych w
sanatoriach lub na wczasach kombinat funduje potrzebującym dwutygodniowe wieczorowe
sanatorium w obrębie zakładu. W tym okresie pracownik po zakończonej zmianie
nie wraca do domu, lecz pozostaje w specjalnym obiekcie, gdzie nocuje, ale
przede wszystkim otrzymuje wysokokaloryczne posiłki (np. z mięsem). Kim Kwan
Ho zapewnia, że podobne sanatoria funkcjonują również w innych zakładach pracy,
także na uniwersytecie.
Potężne wywrotki „Kon-sol ho”, które rodziły się
wewnątrz góry Synri wyglądają z daleka na nierównym, zadymionym zboczu kopalni
odkrywkowej w Ynriul jak nieco bezradne chrabąszcze. Tutejsze złoża limonitu i
hematytu zapewniły odkrywce miano największej na wybrzeżu zachodnim. Przemysł
wydobywczy, opierający się na dobrze rozwiniętym górnictwie węglowym
(antracyt, węgiel brunatny) i kopalniach rud (żelazo, magnezyt, miedź, wolfram,
kobalt, grafit) to wielka nadzieja koreańskiej gospodarki, której szans
upatruje się m.in. w coraz większym rozwoju bazy surowcowej.
W
Ynriul rola kopalni nie kończy
się na wydobyciu rud i przekazaniu ich drogą morską do Zjednoczenia
Metalurgicznego Hwanhe. W 1974 roku rozpoczęto tu budowę taśmociągu. Na
plastycznej mapie wybrzeża pobliskie wysepki łączy zdecydowana czerwona linia.
To Kim Dzong II osobiście wyznaczył trasę taśmociągu przez wyspy. Po
uruchomieniu pierwszego odcinka o długości 2 kilometrów, zbędne masy ziemi i
żwiru z odkrywki zatapiano w morzu przy pomocy taśmociągu. Drugą część budowano
już na ziemnym nasypie dochodzącym do wyspy. Kim Dzon II przysłał helikopter do
transportowania ciężkiego sprzętu, miał bowiem świadomość, że jednym
pociągnięciem ołówka zmusił ludzi do bardzo trudnych zadań. Przysłał też
robotnikom kożuchy, czapki i buty. W pół roku taśmociąg doprowadzono do wyspy
Nym Gun, a wtedy morze zostało zamknięte przez połączenie dalszych wysp.
Dokonano tego odcinając od morza po kolei 3,5 tysięcy hektarów powierzchni
wody, potem 800 i znowu 800.
— Taśmociąg jest twórczym pomnikiem Partii Pracy
Korei mówi
inżynier z odkrywki. — Kim Dzong II powiedział, że jeżeli tyle obszaru odsolimy
i zagospodarujemy, to trzeba będzie zmieniać mapę zachodniego wybrzeża Korei.
Taśmociąg, który dotarł do
wyspy, osiągnął długość 6100 metrów. W ciągu godziny przenosi 2,5 tysiąca ton
ziemi. Przejeżdżamy samochodem przez tamę szerokości 160 metrów. Głębokość
morza wzdłuż niej dochodzi do 13 metrów. Z wyspy brzeg z majaczącą w oddali
odkrywką wydaje się bardzo daleki. W drodze powrotnej samochód zatrzymuje się
przy zabezpieczonym, prostokątnym otworze, wypełnionym zielonkawą wodą: to
prawdziwa głębokość morza. — Teraz mógłby tędy chodzić pociąg z Nampho — słyszę
w dyspozytorni. — Cała trasa to tylko szesnaście kilometrów.
Walka
z morskim żywiołem tutaj sprowadza
się do niewielkich wymiarów. Zwłaszcza w porównaniu z zaporą Nampho, przemianową
już po otwarciu za Zachodniomorską.
Im
bliżej wsi Songwan,
strzegącej ujścia Tedong-gang tu właśnie wpadającej do Morza Żółtego
(Zachodniego) po 450-kilometrowej podróży od źródeł, tym bardziej utrudniony
dojazd. Na drodze zrytej ciężkim sprzętem, powykręcanej i wybrzuszonej narasta
ruch pojazdów budowlanych. Wzdłuż niej piętrzą się gigantyczne sterty stalowych
rusztowań, dzisiaj już niepotrzebnych. Zapach morza, niewidocznego teraz spoza
rudawych garbów ziemi, miesza się z kłębami pyłu i spalinami samochodowymi. Tu
jeszcze wciąż trwa praca, jeszcze wiele jest do uporządkowania.
Okaleczone,
pozbawione wierzchołków skaliste góry nad
brzegiem. Rdzewiejące strome zbocza, do których czepiają się ostatkiem sił
chłopskie domki; ziemia w powiecie Ynriul cała chyba jest przesycona bogactwem
rud. Morze Żółte miga błękitem pomiędzy czerwienią ziemi i wciąż jeszcze żywą
zielenią jesiennej roślinności. Teraz — szare płyty prowizorycznej drogi, którą
trzeba zręcznie ominąć samochodem. Środkiem wraca od zapory długi dwuszereg
uczniów. Trafiam zresztą w różnych miejscach na szkolne wycieczki. Coraz więcej
ludzi czymś zajętych, przechodzących we wszystkie strony, coraz więcej
żołnierzy. Wreszcie biel rozkrzyżowanych budowli zapory. Biel monumentalnej
rzeźby: z granitowych morskich fal wynurzają się sylwetki ludzi o twardych
mięśniach i rysach — pogromcy żywiołu.
Czekamy
wraz z innymi samochodami, aż obrotowy most zatrzyma się na właściwym miejscu, a fragmenty
autostrady i szyn kolejowych zostaną idealnie połączone. Potem już z punktu
obserwacyjnego na wyspie Phi można spojrzeć na zamglony północny brzeg spięty
ośmiokilometrową zaporą z południowym. Kolejne, rzeczywiste zwycięstwo
budowniczych.
W
maju 1981 roku Kim Ir Sen wyznaczył ze statku odcinek pomiędzy wyspą Phi i wejściem w Zalew
Kwanriański. Na jego apel wyruszyły do pracy trzy dywizje wojska, jak zawsze
niezawodnego w budownictwie. W grudniu 1983 roku budowniczowie zamknęli
czterokilometrowym pierścieniem grobli obszar 550 km kwadratowych między wyspą
a cyplem Kytsalpuri. W ciągu dwóch miesięcy potężne pompy opróżniły basen z 10
milionów ton wody. W ruchomym, ilastym podłożu ludzie wiercili pionowe szyby,
wypełniane następnie betonem. To podpory konstrukcji. Na budowę komór śluz szło
codziennie 150—200 wagonów cementu.
Po
dwóch latach wyrósł
szkielet zapory i prowizoryczną tamę zlikwidowano. Woda wróciła na swoje
miejsce. Równocześnie montowano zawory i obrotowy most na śluzach, a z
przeciwległego brzegu wydłużała się tama z górskich głazów i betonowych bloków
sięgająca 30 metrów wysokości — w głąb morza. Na każdy metr bieżący poszło trzy
tysiące metrów sześciennych wszelkiego budulca. Zimą, ostatniego roku budowy,
ludzie walczyli z mrozem, a sześć potężnych buldożerów — z krami lodowymi.
Dzisiaj przejeżdżamy ośmiokilometrową zaporę w dziesięć minut, a przed odjazdem
do Nampho żegnają nas w Rion Nam przypominające łuk tryumfalny dwie bliźniacze
grupy rzeźb. Pod wspinającymi się wysoko, wykutymi w kamieniu falami morza
budowniczowie zapory: żołnierze, studenci, robotnicy.
Na
budowę przeznaczono mnóstwo
pieniędzy i materiałów. Przelicznik 4 miliardów dolarów, 15 milionów metrów
sześciennych ziemi, 2 — betonu, 16 — kamieni i głazów — zawsze wyjdzie na plus:
znakomite warunki dla żeglugi statków o największej wyporności, skrócenie
ośmiogodzinnej, okrężnej trasy pociągów do kilkunastu minut, możliwość
rozszerzenia terenów pod bazy wypoczynkowo-rekreacyjne oraz użyźnienie stu
tysięcy hektarów polderów. Na trasie do Nampho połyskują kwadratowe, wilgotne
poletka. Pomiędzy nimi na groblach — białe stożki. Z morskiej wody wydobywa
się sól. Wydziera się ziemię. Ziemia to ryż.
Jedyny zakład przemysłowy, który dane
mi było zobaczyć w Phenianie, to fabryka maszyn tekstylnych, gdzie nie ze
względu na szeroki asortyment produkcji zaprasza się gości. Obiekty i stojące w
nich maszyny nabrały charakteru „historycznych pomników rewolucji”; fabryką tą
w kwietniu i maju 1962 roku kierował 21-letni Kim Dzong II, świeżo upieczony
absolwent ekonomii na Uniwersytecie im. Kim Ir Sena. W dwudziestą drugą
rocznicę dwumiesięcznego sprawowania funkcji na terenie zakładu postawiono
tablicę z kolumnami rzeźbionych liter. — Żeby wiekopomne zasługi i mądre kierownictwo drogiego przywódcy przekazywać z pokolenia na pokolenie — wyjaśniła lektorka fabryki,
Kim Gi Ok.
W
dziale narzędziowni, jedynym, który
obejrzałam, przy kilku urządzeniach stali robotnicy. Obrabiarka nr 26 jest
ustawiona na wysokim marmurowanym postumencie odgrodzonym dekoracyjnymi
łańcuchami. Na jej przykładzie Kim Dzong II pokazywał jak należy posługiwać się
urządzeniem. Od niej wywodzi się ruch nowoczesności i postępu — wyjaśniono mi
— więc z tej właśnie obrabiarki wszyscy biorą wzór w tej fabryce i w innych,
podnosząc kwalifikacje i jakość swojej pracy. Wśród historycznych pamiątek jest
także tokarka i stół roboczy na marmurowej podstawie, pokój zebrań z niziutkim
stołem, detale wytoczone przez Kim Dzong Ila, jego szklanka i naczynie do wody,
aparat fotograficzny, komplet narzędzi do malowania haseł propagandowych,
akordeon, na którym grał rewolucyjne pieśni. Na zewnątrz — kamienna ławeczka do
odpoczynku i rozmów z robotnikami oraz wysypane białym żwirem miejsce wspólnych
zdjęć, plac do koszykówki, kwitnący klomb i nieczynny już kran pomysłu
dyrektora. Okazję obejrzenia tylu przedmiotów kultu miałam jedyny raz w
życiu...
*
Wyjątkowo zimny, dżdżysty dzień. Październik zbliża
się do listopada, nic więc dziwnego, że drzewa na stokach z każdym kilometrem
coraz wyższych wzgórz zaczynają tracić barwy, a w Andzu, mieście górników,
deszcz rozwiewa nadzieje na poobiedni spacer. Wyruszamy samochodem coraz dalej
na północ.
Z
szosy, gdzie rozpanoszyła się wilgotna mgła,
zbaczamy na lewo, w zupełnie nieatrakcyjną o tej porze, osłoniętą drzewami
drogę. Za zakrętem — wesołe głosy, grupa roześmianych ludzi podążających w tym
samym kierunku. I nagle — rozstępujące się, pokryte gęstwiną sosen i modrzewi
zbocza wzgórz, a pod nami — drżący z zimna naskórek jeziora Jonphun. W pobliżu
milknie rozbawiona wycieczka Koreańczyków.
Trzeba tej
chwili ciszy na zachwyt nad urodą przygaszonej, a przecież w różnych tonacjach
szarości odbijającej brzegi i niebo wody. Patrzę więc, moknąc w strugach ulewy,
aż Won Sen osłania mnie własnym płaszczem i po raz nie wiem który zadziwiają
mnie tutejsi ludzie, którzy bogactwo przyrody potrafili wprzęgnąć w swoją
służbę. Nie jest to bowiem wyłącznie obiekt do podziwiania przez lirycznych
wrażliwców. Jezioro Jonphun to serce jednego z czterech największych w Korei
systemów nawadniających — Phennamskiego. Niegdyś równina Eltusamczholli był
spękana z pragnienia, mimo że z dwóch stron omywały ją
rzeki Tedong i Czhonczhon. Tu właśnie zostało wyznaczone miejsce na zbiornik
irygacyjny. Dzisiaj przypominające parę jelenich rogów jezioro o obwodzie 10
kilometrów nawadnia pola ryżowe i grunty uprawne o łącznej powierzchni miliona
hektarów. Nad brzegami stoją w gęstwinie domy wypoczynkowe, których
pensjonariusze mogą obserwować r okien stada dzikich kaczek, ryby wyskakujące
nad powierzchnię i niegroźne dla wspaniale wybujałej roślinności parostatki.
Jonphun oznacza: „coroczny bogaty urodzaj”.
Kilka
dni wcześniej pojechaliśmy do
Rihien-ri (ri to
odpowiednik administracyjny gromady), żeby obejrzeć stację pomp, jedną z 23
tysięcy w krajowym systemie nawadniającym. Tutejszy brygadzista w asyście dwóch
współpracowników, zaczął prezentację swojego gospodarstwa, podobnie jak wszyscy
inni, od pokazania na planszy genezy tej inwestycji. Obejrzałam osiem potężnych
pomp, każda o mocy 415 koni mechanicznych. Z pawilonu obserwacyjnego
spoglądaliśmy na daleką równinę przeciętą rzeką Nam. U stóp gór nad brzegiem
nurtu stoi dom. W tym miejscu zaczyna się kanał. Stąd pompy tłoczą wodę 18
metrów w górę, potem na drugi stopień — o dalsze 13 metrów. „Pultungdzong” — „ziemia, której nie można
uprawiać” — tak nazywano niegdyś ten obszar, poznaczony dzisiaj szachownicą
ryżowych poletek z groblami, na których wysiewa się soję i rozrzuconymi
płachtami pól kapuścianych. Brygadzista z Rihien-ri mówi, że dzięki stacji
pomp plony wzrosły dziesięciokrotnie, a warzyw jest trzydzieści dwa razy
więcej. — I dlatego — podkreśla z dumą — nasi chłopi pracują i żyją
szczęśliwie. Nie zazdrościmy tym, co są w mieście.
Podobne
zdanie mieli moi rozmówcy ze spółdzielni
produkcyjnej w Cangsuwonie. Ojej problemach i sukcesach rozmawialiśmy długo w
budynku administracyjnym, gdzie przyjęła mnie przewodnicząca spółdzielni Dzen
Mion E, energiczna i z wyraźnym szacunkiem traktowana przez uczestniczących w
naszym spotkaniu — starszego inżyniera oraz przewodniczącego Związku Młodzieży
Pracującej, Han Ir Ho. Sympatycznym przerywnikiem w lawinie pytań i odpowiedzi
był poczęstunek gospodarzy, na który złożyły się pieczone w skórkach słodkie
kartofle — pataty, jabłka i góra ziemnych orzeszków.
Spółdzielnia nosi imię Przyjaźni
Koreańsko-Polskiej. Z tej racji kilka razy do roku bywają tu pracownicy
polskiej ambasady. Pani Maria Kalisz, która ma za sobą studia w Phenianie i
kolejne trzy pobyty w Korei (trwający obecnie, roczny, zamyka dziesięciolecie
jej życia w tym kraju) opowiadała mi o kontaktach ze spółdzielnią.
— Byliśmy tam przy zbiorze jabłek, patatów i
sadzeniu ryżu. Potem był obiad i wspólny
program artystyczny. Ich — piękny, nasz — niestety, słaby. Sytuację ratował
ambasador Mieczysław Dedo, który ma dobry głos i ładnie śpiewa.
W spółdzielni 1100 osób z 550 rodzin chłopskich
pracuje w osiemnastu brygadach na 1200 ha ziemi. Do tego statystycznego zdania
należałoby dorzucić 80 traktorów i 100 innych maszyn rolniczych. To dzięki Kim
Ir Senowi — akcentują programowo moi rozmówcy — zaraz po wojnie, w listopadzie
1954 roku powstały trzy spółdzielnie, które w jedenaście lat później zostały
zjednoczone. Przeprowadzono tu irygację, elektryfikację, mechanizację i chemizację,
czyli pełny zakres planowego rozwoju koreańskiego rolnictwa, a dzisiaj
spółdzielcy starają się jak najlepiej realizować zadania wytyczone na VI Zjeździe
Koreańskiej Partii Pracy. — U nas obowiązuje prawo: kto nie pracuje, ten nie
je.
O
systemie koreańskiej opieki socjalnej
już słyszałam, ale pytam
o szczegóły. Pracownica, która urodzi dziecko, otrzymuje 150 dni urlopu
macierzyńskiego. Po 5 miesiącach oddaje dziecko do żłobka (w spółdzielni jest
26 żłobków i przedszkoli) i podejmuje pracę. Każdemu członkowi kolektywu
przysługują dwa tygodnie urlopu w roku. Po ukończeniu sześćdziesięciu lat przez
mężczyzn i pięćdziesięciu sześciu przez kobiety przyznawana jest emerytura.
Jeżeli komuś przytrafi się nieszczęście, może oczywiście otrzymać rentę.
Emeryci
i renciści korzystają gratis z wczasów i sanatoriów. Państwo zajmuje się
każdą osobą, która została osamotniona po śmierci żywiciela. Za darmo —
podobnie jak w całym kraju — jest opieka lekarska i leki, żłobki, przedszkola i
szkoły oraz wiejskie mieszkania w niewielkich blokach lub w osiedlach domków
jednorodzinnych. Istnieją obiekty kulturalne, szkoły wieczorowe i zaoczne oraz
technika rolnicze. Młodzież ze wsi nie ucieka, bo po co.
Hań Ir Ho krótko wyjaśnia rolę organizacji
młodzieżowej w spółdzielni. — Prawie połowa naszych pracowników to ludzie
młodzi. Oni przecież stoją na pierwszej linii rewolucji technicznej i
ideologicznej, pracują na najtrudniejszych odcinkach. Do organizacji młodzież
może wstępować już w wieku 14 lat. Są to decyzje dobrowolne, ale wszyscy chcą
działać w naszym związku.
— Jak
udaje się to osiągnąć? — pytam.
— W
każdej organizacji szkolnej uzbrajamy członków w rewolucyjne teorie Kim Ir
Sena, żeby z pokolenia na pokolenie pracowali na wsi.
Wiem, że nie bez pokrycia jest
to, co mówił Hań Ir Ho, bowiem przykłady monolitycznego wręcz zjednoczenia
narodu z przywódcą miałam okazję zaobserwować niemal na każdym kroku. Wiedza o
rewolucyjnej działalności Kim Ir Sena trafia w Korei także do najmłodszych: w pheniańskim przedszkolu oraz tutaj, w spółdzielczym,
widziałam cztero-pięciolatki otaczające wykonaną starannie makietę Mangende —
kolebki koreańskiej rewolucji.
Z
pracowitości wyrastają sukcesy
spółdzielców w Cangsuwonie, w Czhonsan-ri — spółdzielni wzorcowej, leżącej na
trasie z Phenianu do Nampho i w każdej innej, jak chociażby w Sok Kha koło
Sinyidzu w pobliżu granicy chińskiej, daleko na północ od stolicy. Prowincja?
Tak, ale jest to bez znaczenia. Przewodniczący Kim Mion Guk radzi sobie
znakomicie z 673 członkami, którzy gospodarują na 417 ha ziemi oraz 56 ha
sadów. Spółdzielcy uprawiają też własne działki przyzagrodowe, każda o
powierzchni 30 pion (l pion to 1,8 m; po przeliczeniu daje to około l ara
ziemi).
O
przeszłości i dniu dzisiejszym
tej spółdzielni opowiada mi w środku nocy podczas jednej z wielogodzinnych
rozmów inżynier Henryk Rybak. W Sok Kha w latach wojny 1950—1953 Amerykanie
zniszczyli połowę domów, a samoloty polowały nawet na pojedyncze osoby.
Spółdzielnia powstała wkrótce po ogłoszeniu rozejmu, w 1954 roku, po czym w
dziesięć lat później została rozbudowana jako podmiejska dzielnica willowa.
Mieszkania są tu wygodne, przeważnie trzypokojowe, wszędzie kanalizacja,
wodociągi, ogrzewanie pod podłogą. Wzniesiono dom kultury z kinem, ośrodek
historyczno-rewolucyjny, budynek administracyjny, sklep, ośrodek zdrowia, który
zatrudnia pięciu lekarzy. Wydajność ryżu osiąga tu 7,1 tony z ha, kukurydzy —
7,6 ton. Drobna sprawa, która też służy zwiększeniu plonów: chochoły na polach
ryżowych. Kiedy szkodniki złożą tam miliony jajeczek, słomiane pułapki po
prostu pali się. Albo widoczne w wielu miejscach kamienne zbiorniki na
postumentach. W spokojne noce wlewa się do nich wodę, a pośrodku ustawia lampę
na ropę. Chmary szkodników zwabione światłem topią się, zostawiając plony
ludziom.
Koreańskie tempo budowlane jest już symbolem
przyspieszenia w Kraju Porannej Świeżości. Reforma rolna została przeprowadzona
i zakończona w ciągu 20 dni 1946 roku. W ręce ludu przeszło wówczas 981,390
czonbo (l czonbo to 0,99 ha) ziemi. Poziom gospodarowania w spółdzielniach
rolnych i sadowniczych oraz poziom życia chłopów (przynajmniej tam, gdzie
byłam) świadczy o żelaznej konsekwencji przetwarzania w życie „tez o
socjalistycznych kwestiach agrarnych". Samowystarczalność żywnościowa Korei
jest faktem, a zgodne z ideami dżucze metody gospodarowania mają zagwarantować
realizację dalekosiężnych planów, produkcji ziarna, pod koniec lat
osiemdziesiątych opiewających na 15 milionów ton rocznie.
Nadzieją rolnictwa jest także
sprawdzona i upowszechniana w całym kraju metoda
Czhonsan-ri. Spółdzielnia ta, skupiająca około 4 tysięcy mieszkańców, leży w
powiecie Kanso, 36 kilometrów na zachód od Phenianu. W lutym 1960 roku tu
właśnie Kim Ir Sen osobiście przedstawił nowoczesną ideę rozwoju wsi, optymalną
dla koreańskiego budownictwa socjalistycznego. Generalne założenia sprowadzają
się do tego, że podwładny zawsze może liczyć na pomoc zwierzchnika, który jest
doskonale zorientowany we wszystkich problemach. Przy czym duże znaczenie mają
inicjatywy społeczne.
Wdrożenie metody w Czhonsan-ri przyniosło rezultaty
na tyle korzystne, że po ogólnokrajowej naradzie, która odbyła się właśnie
tutaj, zaczęto z niej korzystać w różnych prowincjach. Tak więc dzięki
właściwej organizacji pracy niegdysiejsza zabiedzona, głodująca wieś
przekształciła się w sprawnie funkcjonujący organizm spółdzielczy, a z
sześciuset czonbo urodzajnych pól ryżowych, którym nigdy nie brakuje wody,
zbiera się rocznie 6 tysięcy ton ryżu. Drugie tyle ziemi jest wykorzystywane
pod inne uprawy, równie wysoko plonujące.
Spółdzielnia dorobiła się wystarczającego parku
maszynowego: 100 ciągników i 13 ciężarówek, 60 kombajnów i 70 agregatów do
sadzenia ryżu. Siedemset tutejszych rodzin mieszka w przytulnych, niewielkich
domach, które otrzymuje się za darmo, a w zależności od potrzeb każdy może
korzystać z zaplecza kulturalno-oświatowego. Dokąd będzie wyjeżdżał młody
człowiek, jeżeli pod ręką ma po szkole średniej technikum mechaniczne oraz
Instytut Rolny? Swoją wieś opuszczają nieliczni. Tu, czy gdzie indziej, nie
istnieje problem braku rąk do pracy. Plusem dobrej spółdzielni, a takich w
Korei Północnej niemało, jest znacznie wyższy niż w mieście zarobek,
ułatwiający wyposażenie mieszkań we wszystko, co stanowi o nowoczesności
rozumianej po koreańsku.
Ileż jednak trzeba z siebie dać, aby jesienią
zaowocował wiosenny trud. Jeszcze w zimowym chłodzie marca na przydomowych
rozsadnikach wysiewa się ryż. Wrażliwe ziarno kiełkuje w mikroklimacie
wytworzonym przez wysoki na l ,2 metra płotek z ryżowej maty i pod przykryciem
z folii oraz maty słomianej. Z każdym dniem matę zdejmuje się na coraz dłużej,
a folię podnosi coraz wyżej. Zanim miną przymrozki, sadzonki osiągną wysokość
około 20 centymetrów. W tym czasie zaczyna się już zielenić na polach młoda
kapusta, a kiedy po około dwóch miesiącach przychodzi pora sadzenia, kanaliki
na poletkach są oczyszczone i równocześnie wszystkimi dopływa iskrząca się w
słońcu woda.
W ostatnich
dniach kwietnia na północnych stokach gór rozkwitają nagle obłoki azalii, jeszcze bez
liści. Wiosna. Na lustrzanych ryżowiskach ciągniki bronują podłoże. Tuż za nimi
wchodzą mechaniczne agregaty do sadzenia ryżu i przez blisko dwa
tygodnie na poletkach będzie najrojniej. Wszyscy bowiem, którzy potrafią utrzymać
w rękach narzędzia, pomagają. Siedzące na maszynie trzy osoby nadzorują jej
prace, która polega na wybieraniu z pęczków sadzonek po jednym źdźble i
umieszczaniu ich w błocie równo co 12 cm w rzędach odległych od siebie o 15 —
20 cm. Jeżeli agregat zawiedzie, to idące za nim kobiety sadzą ręcznie
brakujące źdźbło w każde przeoczone miejsce.
Po
całej serii zabiegów
pielęgnacyjnych — nawożeniu, pieleniu, opryskach gęstnieje zieleń nad lustrem
wody. Stopniowo ryż dojrzewa, aż przychodzi pora pierwszych zbiorów. Ciągniki
z przyczepami pełnymi snopów obracają bezustannie, nie próżnują też
wspomagające maszyny rude woły, które ciągną pokornie swoje dwukołowe dalgudi
niemal niewidoczne spod ryżowej sterty. Wymłócone ziarno przechowywane jest
w workach z ryżowej słomy lub też w okrągłych silosach uplecionych z mat.
Pewnego dnia trafi do miejskich punktów dystrybucji, żeby każdy zakupił zgodną
z przydziałem ilość. Dzienna racja wynosi średnio 700 gramów. Dla dzieci mniej,
dla ciężko pracujących więcej. Ryżu starcza dla wszystkich.
Z
pierwszym podmuchem wiosny na zbocza wzgórz wspinają się spychacze, żeby wszędzie tam, gdzie jeszcze jest
to możliwe, wyrzeźbić tarasowe poletka pod kukurydzę. Uzbrojone ryżowymi matami
tarasy mocno trzymają się pochyłości, która za stroma jest na pastwisko i
pozostałaby jedynie malowniczym nieużytkiem. Kukurydza uprawiana jest też na
równym terenie. Ziarno kiełkuje pojedynczo w foremkach z kompostu w
inspektach, okrywanych podobnie jak ryż. Po osiągnięciu 15 cm sadzonki wraz z
podłożem umieszcza się na polach, ku zaskoczeniu gawronów już zbyt duże, by
można je było wydziobać.
Jesienią na spółdzielczych klepiskach piętrzą się sterty
żółtych kolb. Wiesza się też tysiące tych kolb w przedziwny sposób na wysokich,
opatrzonych chorągiewkami kilkumetrowych słupach. Ż daleka przypomina to
ogromne kolby, a Polakowi kojarzy się z wysokimi sękaczami z Suwalszczyzny.
W
okolicach Andzu i Tokczhonu, na północ od Phenianu, kluczyliśmy samochodem między innymi pojazdami
a szerokim, żółtym dywanem kukurydzianego ziarna, rozsypanego wprost na
asfalcie. Robotnicy ze spółdzielni suszyli je podmiatając i przerzucając
łopatami.
W Korei
plonuje każdy
kawałek ziemi nadający się pod uprawy. Grobelki dzielące pola ryżowe i wąskie
pasma ziemi pomiędzy nimi a szosą obsadzone są soją. Wzdłuż drewnianych
rusztowań nad wodnymi kanalikami pną się pędy dyni. Owoce
odmiany o białych kwiatach używane są po przecięciu i wydrążeniu jako naczynia
na wodę. Pośród pól kapuścianych wyrasta pszenica, kaoliang, czumiza czyli proso, gorczyca, tytoń,
chmiel, bób, fasola, cebula, czosnek. W wielu rejonach uprawiane są słodkie
ziemniaki czyli pataty i zwykłe kartofle. W wielohektarowych szklarniach pod
Phenianem osiąga się coraz wyższe plony pomidorów i ogórków. Na zmęczonych
twarzach ludzi jadących wraz ze zbiorami ciężarówką widziałam autentyczną
radość. W porze zbiorów każdy rodzaj transportu jest dobry, byle szybciej
skończyć pracę. Widywałam kobiety, które niosły na głowach rozłożyste głowy
kapusty o wydłużonych, fryzowanych liściach — może tylko na domowe kimczhi? Niektóre pochylały się pod
ciężarem ryżowych snopów umieszczonych na plecach. Nawyk noszenia ciężarów w
taki sposób jest tu zresztą odwieczny, podobnie jak na całym Dalekim Wschodzie.
Pewnego
wieczoru obserwowałam zachód słońca nad
Morzem Żółtym. Stałam pod skrzydlatym dachem pawilonu, jednego z wielu w
spółdzielni sadowniczej Kwa II, której osiem tysięcy hektarów wsuwa się jak
dłoń wydłużonym cyplem w głąb morza. Kiedyś rosły tu sosny. Dzisiaj ku brzegowi
morza spadają długie szeregi jabłoni tyrisasjanson, honok, gukgan, brzoskwiń,
wiśni, hebanowców z pięknymi, złocistymi owocami hurmy, zwanymi tu kam.
Tutejsze
hurmy ustępują urodą i wartością
smakową owocom rosnącym nad Morzem Japońskim. Najpiękniejsza odmiana kodzon hodowana
jest w powiatach Anben, Thonczhon, Koson i Czhonne wzdłuż trasy prowadzącej od
Wonsanu do Gór Diamentowych. Dekoracyjnymi drzewami hurmy o wydłużonych,
ciemnozielonych liściach obsadzone zostały pobocza dróg, ulice, podwórka, a
nawet podnóża gór. Połyskliwe, pomarańczowe owoce dochodzące do 200 gramów
zbiera się w końcu października. Po zerwaniu z drzewa do złudzenia przypominają
żółte pomidory. Niezwykle słodki, kleisty miąższ zachowuje jednak oryginalny,
cierpki posmak, co jest zasługą dużej zawartości taniny. Garbnik ten powoduje,
że poza suszeniem, sporządzaniem nalewki i octu oraz dodawaniem do potraw hurma
stanowi m.in. surowiec do produkcji środka impregnującego płaszcze
przeciwdeszczowe. Przed samym wyjazdem z Korei otrzymałam kilka owoców hurmy
zerwanych w sadach Kwa II. Przedtem w naturze, potem na kolorowej fotografii
kojarzyły mi się z nadzwyczajnym zachodem słońca nad morzem i równie
nadzwyczajnym spotkaniem w sadowniczej spółdzielni.
Spotkanie
to rozpoczęło
się od udokumentowania fotografiami wszystkich zasług Kim Ir Sena oraz Kim
Dzong Ila dla rozwoju spółdzielni. Tak więc dzięki prezydentowi tu właśnie, a
nie gdzie indziej rozkwitły w powiecie Punczhon
wielkie sady; on najtrafniej wskazywał metody hodowli drzew i ich pielęgnacji
oraz sposoby transportu autostradą, trakcją elektryczną i drogą morską, on też
znalazł w Sunczhonie miejsce pod fabrykę przetwórstwa owoców, gdzie następnie
nadzorował produkcję. Na zdjęciach Kim Ir Sen jest wśród robotników i dzieci, u
rodziny spółdzielcy, w sklepie, na deszczu pod parasolem, w szpitalu, w
przedszkolu. Upowszechniał w sadownictwie system brygadowy: 40 hektarów plus
traktor. — Teraz nasi robotnicy — podsumowała zwiedzanie historycznego ośrodka
lektorka — walczą o realizację wszystkich wytycznych i przeobrażenie
rzeczywistości w komunistyczny raj.
Raj,
który nieodzownie kojarzy
się z pięknymi drzewami owocowymi, zwłaszcza jabłoniami, roztoczył się przed
moimi oczami jako rozległa wielobarwna panorama w zaciemnionej sali. Tylko na
chwilę słońce zabłysło na malowanym niebie, a w nim pojawiła się twarz
wielkiego wodza. Tak zresztą tłumaczy się nadane mu przez naród imię Ir Sen:
„księżycowe słońce” czy „słoneczny księżyc”.
Morze
drzew. Posadzone w rzędy i szeregi sięgają
horyzontu. Jest już po zbiorach, więc monotonnie i zielono-szaro. Podejrzewam,
że gdyby nie ofiarne pilotowanie mercedesa przez zastępcę przewodniczącego
spółdzielni, wesołego Mun Men Su, zniosłoby nas bez wątpienia z wytyczonego
kursu. Dojechaliśmy jednak do pawilonu na działce zwanej Jom Dzon. Zachodzące
słońce zapadało właśnie za wyspę, z której niegdyś Amerykanie ostrzeliwali
brzeg. Oczekująca nas dziewczyna zaczęła obierać jedno po drugim twarde, zimne jabłka.
Namówiono mnie na zejście z pawilonu wprost do rozłożystej jabłoni, chyba
specjalnie dla gości szczepionej tak, że obsypana była dwoma gatunkami owoców.
Na skórce widać było ślady gorliwej troski o ich jakość w postaci gęstej mgły
po opryskach. Przyniosłam więc zerwane osobiście jabłka i odłożyłam je na
potem. Słońce zapadło za wyspę i ostry chłód wygonił nas z poszarzałych sadów
do hotelu w Kwa II. W restauracji wielometrowe panneau we wszystkich jaskrawych
kolorach tęczy i wiosny odkrywało bezmiar nadmorskich sadów. Raj.
Kwa II — znaczy „owoce”. Góry Son Hwa, połyskliwe jak
Kymgang-san, to nic innego jak „kwiaty". Kiedy jechaliśmy zwiedzać sady,
drogi górskie „witały nas” gwałtownymi uderzeniami kamieni o podwozie, a ze
zboczy gór staczały się kanciaste głazy. Działka Jom Dzon oznacza „słone pole”. Przed laty
mieszkańcy wybrzeża przymierali głodem. Obecnie wydarte morzu poldery żywią ich
i zmieniają linię brzegową kraju. A w przyszłym roku sady Jom Dzon oddzielą od
burzliwych fal plaże.
Wioska koreańska. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz